Piszą salezjańscy wolontariusze misyjni. Adam, Ania, Beata, Kasia, Monika, Agata, Bartek, Ilona, Krzysiek i Tomek.
Busz nie używa czasu i odległości. Jadę samochodem, obok mnie Sokoni – pracownik z farmy. Słonce stacza się pod masywne liście bananowców. Jak długo już jedziemy? Liście, które pchają się do samochodu, nie pozwalają skupić się na czasie. Syczące drzewa zagłuszają myślenie o odległości. Droga przypomina wzburzone morze. Gdybym zdążyła zjeść kolacje, prawdopodobnie teraz z powrotem wypełniałaby mi usta. Rośliny ustępują miejsca niewielkiej polanie.
- „Ilona, spójrz tam jest szkoła”.
Obracam głowę we wskazanym kierunku.
- „Szkoła? W środku buszu? A kto do niej chodzi?”. – głupie pytanie dziewczyny z Europy.
- „Dzieci z buszu”.
Sokoni zatrzymuje samochód. Szerokość drogi pozwala jechać dalej jedynie rowerom. Siadają na nich moi dwaj towarzysze i dalej poruszają się jednośladem.
Wracam tą samą drogą, która nie wygląda tak samo. Busz przykrył się wieczorną poświatą i odebrał blask swoim kolorom. Moje poczucie bezpieczeństwa topi się gdzieś w ciemnej gęstwinie roślin. Horyzont kończy się na trzy metry przed samochodem. Na jego linii pojawia się dwójka małych dzieci, które machają do mnie ciemnymi łapkami. Zatrzymuje się. Z krzaków wyskakują dwie kobiety z niemowlętami na plecach.
- „Co Wy tu robicie? Chcecie jechać ze mną do Lufubu?”. – pytam. Z całego zdania, kobiety zrozumiały ‘Lufubu’ i rozpędziły mrok ze swych twarzy świetlistym uśmiechem. Autostopowicze w buszu po zmroku. Tego było mi trzeba.
Z Kubą Nadolnym przyjaźnie się do 10 lat. Biegam z nim po afrykańskiej łące. Gramy z dzieciakami w piłkę. PUK PUK! Otwieram oczy zalane mlekiem, które zniekształcają kontury mojego pokoju. Kuba wrócił do Polski. Przed drzwiami mojego pokoju, znajduję źródło dźwięku – pięść Sokoniego.
- „Przepraszam, że Cię budzę, ale czy możesz znowu jechać z nami w busz. Wczoraj nie udało nam się naprawić traktora i musimy jechać znowu”.
- „Pewnie, już idę”.
Busz wstał dziś prawą nogą. Pokazuję nam świeżo wsypane rośliny w nowych jaskrawych ubraniach.
- „Ilona, dlaczego nie masz męża? Chcesz zostać zakonnicą?”. – pyta Soko. Nawet nie wie, jak bardzo nudzi mnie to pytanie. Odpowiadam na nie każdemu nowopoznanemu afrykańczykowi.
- „Only God knows”.
Mijamy miejsce, gdzie wczoraj zawracałam. Samochód wciska się w busz, który stara się wypchnąć go za pomocą gałęzi i wielkich liści. Słyszę pisk krzaków, które ocierają się o auto. Czuję jakbym jechała przez zielony tunel. Tłoczymy się drogą, która na moment staje się rzeką.
- „Zobacz Ilona. Tu jest kościół katolicki”.
- „Gdzie?”. – pytam bo trudno mi uwierzyć, że te wbite w ziemie belki przykryte słomą to kościół. Nauczona doświadczeniem, nie pytam, kto do niego chodzi. Za pewne ludzie z buszu. Gdziekolwiek są.
Na drodze sztorm. Mój żołądek cieszy się ze swej pustki.
Wysiadam na spokojny ląd naszej farmy. Ja i samochód to dobra tarcza, dla dzieci strzelających nowymi prośbami:
- „Ilona go to Khaszi Kiszi, Ilona go to Lusaca, Ilona go to Kazembe”.
- „Ok. Go to Kazembe” – odpowiadam.
Beton zalewa ciało Jahnego i Waziriego. Wyglądają jakby zobaczyli śnieg. Pierwszy raz w odpowiedzi nie słyszą „nie”.
Wrzucamy ich z Krzyśkiem na pakę. Jedziemy. Wchodzimy na pocztę. Pokazuje im jak wysłać list. Idziemy na targ. Kupujemy im cole. Szukamy ananasów. Wracamy. Chłopcy wysiadają z auta. Biorą głęboki oddech. Wypowiadają swoje pierwsze słowa, od czasu „Ilona, go to Kazembe”.
Ilona Kaczmarek. Lufubu, Zambia
Piszą salezjańscy wolontariusze misyjni. Adam, Ania, Beata, Kasia, Monika, Agata, Bartek, Ilona, Krzysiek i Tomek.
Busz nie używa czasu i odległości. Jadę samochodem, obok mnie Sokoni – pracownik z farmy. Słonce stacza się pod masywne liście bananowców. Jak długo już jedziemy? Liście, które pchają się do samochodu, nie pozwalają skupić się na czasie. Syczące drzewa zagłuszają myślenie o odległości. Droga przypomina wzburzone morze. Gdybym zdążyła zjeść kolacje, prawdopodobnie teraz z powrotem wypełniałaby mi usta. Rośliny ustępują miejsca niewielkiej polanie.
- „Ilona, spójrz tam jest szkoła”.
Obracam głowę we wskazanym kierunku.
- „Szkoła? W środku buszu? A kto do niej chodzi?”. – głupie pytanie dziewczyny z Europy.
- „Dzieci z buszu”.
Sokoni zatrzymuje samochód. Szerokość drogi pozwala jechać dalej jedynie rowerom. Siadają na nich moi dwaj towarzysze i dalej poruszają się jednośladem.
Wracam tą samą drogą, która nie wygląda tak samo. Busz przykrył się wieczorną poświatą i odebrał blask swoim kolorom. Moje poczucie bezpieczeństwa topi się gdzieś w ciemnej gęstwinie roślin. Horyzont kończy się na trzy metry przed samochodem. Na jego linii pojawia się dwójka małych dzieci, które machają do mnie ciemnymi łapkami. Zatrzymuje się. Z krzaków wyskakują dwie kobiety z niemowlętami na plecach.
- „Co Wy tu robicie? Chcecie jechać ze mną do Lufubu?”. – pytam. Z całego zdania, kobiety zrozumiały ‘Lufubu’ i rozpędziły mrok ze swych twarzy świetlistym uśmiechem. Autostopowicze w buszu po zmroku. Tego było mi trzeba.
Z Kubą Nadolnym przyjaźnie się do 10 lat. Biegam z nim po afrykańskiej łące. Gramy z dzieciakami w piłkę. PUK PUK! Otwieram oczy zalane mlekiem, które zniekształcają kontury mojego pokoju. Kuba wrócił do Polski. Przed drzwiami mojego pokoju, znajduję źródło dźwięku – pięść Sokoniego.
- „Przepraszam, że Cię budzę, ale czy możesz znowu jechać z nami w busz. Wczoraj nie udało nam się naprawić traktora i musimy jechać znowu”.
- „Pewnie, już idę”.
Busz wstał dziś prawą nogą. Pokazuję nam świeżo wsypane rośliny w nowych jaskrawych ubraniach.
- „Ilona, dlaczego nie masz męża? Chcesz zostać zakonnicą?”. – pyta Soko. Nawet nie wie, jak bardzo nudzi mnie to pytanie. Odpowiadam na nie każdemu nowopoznanemu afrykańczykowi.
- „Only God knows”.
Mijamy miejsce, gdzie wczoraj zawracałam. Samochód wciska się w busz, który stara się wypchnąć go za pomocą gałęzi i wielkich liści. Słyszę pisk krzaków, które ocierają się o auto. Czuję jakbym jechała przez zielony tunel. Tłoczymy się drogą, która na moment staje się rzeką.
- „Zobacz Ilona. Tu jest kościół katolicki”.
- „Gdzie?”. – pytam bo trudno mi uwierzyć, że te wbite w ziemie belki przykryte słomą to kościół. Nauczona doświadczeniem, nie pytam, kto do niego chodzi. Za pewne ludzie z buszu. Gdziekolwiek są.
Na drodze sztorm. Mój żołądek cieszy się ze swej pustki.
Wysiadam na spokojny ląd naszej farmy. Ja i samochód to dobra tarcza, dla dzieci strzelających nowymi prośbami:
- „Ilona go to Khaszi Kiszi, Ilona go to Lusaca, Ilona go to Kazembe”.
- „Ok. Go to Kazembe” – odpowiadam.
Beton zalewa ciało Jahnego i Waziriego. Wyglądają jakby zobaczyli śnieg. Pierwszy raz w odpowiedzi nie słyszą „nie”.
Wrzucamy ich z Krzyśkiem na pakę. Jedziemy. Wchodzimy na pocztę. Pokazuje im jak wysłać list. Idziemy na targ. Kupujemy im cole. Szukamy ananasów. Wracamy. Chłopcy wysiadają z auta. Biorą głęboki oddech. Wypowiadają swoje pierwsze słowa, od czasu „Ilona, go to Kazembe”.
Ilona Kaczmarek. Lufubu, Zambia