Piszą salezjańscy wolontariusze misyjni. Adam, Ania, Beata, Kasia, Monika, Agata, Bartek, Ilona, Krzysiek i Tomek.
Niebiesko biała puszka wypełniona po brzegi 32 czekoladkami. Wśród nich znalazło się też miejsce dla dwóch, nieco wyblakłych. Pochodzą z innego kontynentu więc możliwe, że w długiej drodze na czarny ląd lekko się przeterminowały.
Przed nami zajęło miejsce dwóch, lepiej ubranych panów. Jeden z nich w garniturze, koło trzydziestki, mało rozmowny. Jego kolega, około 40 letni, łysawy, uśmiechnięty i niezwykle rozgadany. Nie zdążyliśmy jeszcze wsiąść do autobusu, a już coś do nas mówił. W końcu udaje nam się przepchać do naszych siedzeń. Sąsiedni pasażer pokazuje mi na swoim, ledwo dyszącym laptopie, scenę z filmu na którym widać panoramę Nowego Jorku. Podekscytowany pyta, czy pochodzę z tego miasta. Odpowiedź jaką usłyszał wcale go nie zasmuciła, wręcz przeciwnie. Zna wielu Polaków i wszystkich (dwóch) bardzo lubi.
Czas wlecze się wolniej od autobusu. Trasa Mansa - Lufubu jest obecnie modernizowana przez Chińskich inżynierów. Father Czester jest zadowolony z ich pracy. Mówił, że jeszcze kilka miesięcy temu z łatwością można było urwać sobie koło, na jednej z wielu, głębokich na kilkadziesiąt centymetrów dziur.
Przystanek Lukwesa, wysiada jeden z pasażerów. Na przyczepce podczepionej do autobusu miał rower, kilka walizek i ogromny materac. Rozradowane dzieci wybiegają z domu żeby uściskać swojego ukochanego tatusia... oj, jednak się myliłem. Zapomniałem, że miejscowa ludność ma inne sposoby na okazywanie czułości. Na przykład nikogo nie dziwi widok dwóch dorosłych mężczyzn trzymających się za rękę. Ja do tej normalności jeszcze nie przywykłem i każda próba złapania mnie za dłoń przez starszego chłopaka kończy się niepowodzeniem. Maluchy przytulają walizki i wszystkie inne skarby jakie udało się zdobyć w mieście ich ojcu.
Sąsiad ponownie do mnie zagaduje. Na szczęście jego angielski jest lepszy od mojego więc bez problemu się rozumiemy. Podróżnik zmierza do Kashi Kishi, większej wioski oddalonej od Lufubu o jakieś 60km. Po 15 minutach rozmawiamy już o sytuacji politycznej i gospodarczej Zambii. Jego przemowa bardzo mi się podoba więc nie ośmielam się mu przerywać. „Problem Zambii tkwi w mentalności ludzi, tym że są nastawieni tylko na branie od białych którzy przyjeżdżają tu, żeby im pomóc rozwinąć ten kraj. Ale oni tego nie rozumieją, nie potrafią sami myśleć ani niczego stworzyć, do władzy dopuszczają ludzi, którzy niszczą kraj i zatrzymują jego rozwój". To jedne z jego wypowiedzi. Mój nowy przyjaciel dopytuje się jakie szaleństwo mnie tu sprowadza. Po wyjaśnieniach, za łzami w oczach odpowiada mi, że dziękuje nam z całego serca za to, że tu jesteśmy i pomagamy jego rodakom. Podziwia, że potrafiliśmy zostawić na cały rok nasze rodziny, przyjaciół i wygody naszej codzienności. Uśmiecha się i mówi, że gdyby on był biały nigdy by tu nie przyjechał. Opowiada o Bogu, o tym, że wiara jest w jego życiu bardzo ważna. Zastanawia się czy w niebie wszyscy będą czarni czy biali.
Zbliżamy się do naszej wioski, nowy przyjaciel żegna nas szklanymi oczami i najszczerszym uśmiechem. Wysiadamy przy znaku „Lufubu - Don Bosco Agriculture Training Centre. No sweat - no sweet”. Po dwóch dniach nieobecności stęskniłem się za moim nowym domem.
Krzysztof Karłuk; Zambia, Lufubu; 20 października 2012
Piszą salezjańscy wolontariusze misyjni. Adam, Ania, Beata, Kasia, Monika, Agata, Bartek, Ilona, Krzysiek i Tomek.
Niebiesko biała puszka wypełniona po brzegi 32 czekoladkami. Wśród nich znalazło się też miejsce dla dwóch, nieco wyblakłych. Pochodzą z innego kontynentu więc możliwe, że w długiej drodze na czarny ląd lekko się przeterminowały.
Przed nami zajęło miejsce dwóch, lepiej ubranych panów. Jeden z nich w garniturze, koło trzydziestki, mało rozmowny. Jego kolega, około 40 letni, łysawy, uśmiechnięty i niezwykle rozgadany. Nie zdążyliśmy jeszcze wsiąść do autobusu, a już coś do nas mówił. W końcu udaje nam się przepchać do naszych siedzeń. Sąsiedni pasażer pokazuje mi na swoim, ledwo dyszącym laptopie, scenę z filmu na którym widać panoramę Nowego Jorku. Podekscytowany pyta, czy pochodzę z tego miasta. Odpowiedź jaką usłyszał wcale go nie zasmuciła, wręcz przeciwnie. Zna wielu Polaków i wszystkich (dwóch) bardzo lubi.
Czas wlecze się wolniej od autobusu. Trasa Mansa - Lufubu jest obecnie modernizowana przez Chińskich inżynierów. Father Czester jest zadowolony z ich pracy. Mówił, że jeszcze kilka miesięcy temu z łatwością można było urwać sobie koło, na jednej z wielu, głębokich na kilkadziesiąt centymetrów dziur.
Przystanek Lukwesa, wysiada jeden z pasażerów. Na przyczepce podczepionej do autobusu miał rower, kilka walizek i ogromny materac. Rozradowane dzieci wybiegają z domu żeby uściskać swojego ukochanego tatusia... oj, jednak się myliłem. Zapomniałem, że miejscowa ludność ma inne sposoby na okazywanie czułości. Na przykład nikogo nie dziwi widok dwóch dorosłych mężczyzn trzymających się za rękę. Ja do tej normalności jeszcze nie przywykłem i każda próba złapania mnie za dłoń przez starszego chłopaka kończy się niepowodzeniem. Maluchy przytulają walizki i wszystkie inne skarby jakie udało się zdobyć w mieście ich ojcu.
Sąsiad ponownie do mnie zagaduje. Na szczęście jego angielski jest lepszy od mojego więc bez problemu się rozumiemy. Podróżnik zmierza do Kashi Kishi, większej wioski oddalonej od Lufubu o jakieś 60km. Po 15 minutach rozmawiamy już o sytuacji politycznej i gospodarczej Zambii. Jego przemowa bardzo mi się podoba więc nie ośmielam się mu przerywać. „Problem Zambii tkwi w mentalności ludzi, tym że są nastawieni tylko na branie od białych którzy przyjeżdżają tu, żeby im pomóc rozwinąć ten kraj. Ale oni tego nie rozumieją, nie potrafią sami myśleć ani niczego stworzyć, do władzy dopuszczają ludzi, którzy niszczą kraj i zatrzymują jego rozwój". To jedne z jego wypowiedzi. Mój nowy przyjaciel dopytuje się jakie szaleństwo mnie tu sprowadza. Po wyjaśnieniach, za łzami w oczach odpowiada mi, że dziękuje nam z całego serca za to, że tu jesteśmy i pomagamy jego rodakom. Podziwia, że potrafiliśmy zostawić na cały rok nasze rodziny, przyjaciół i wygody naszej codzienności. Uśmiecha się i mówi, że gdyby on był biały nigdy by tu nie przyjechał. Opowiada o Bogu, o tym, że wiara jest w jego życiu bardzo ważna. Zastanawia się czy w niebie wszyscy będą czarni czy biali.
Zbliżamy się do naszej wioski, nowy przyjaciel żegna nas szklanymi oczami i najszczerszym uśmiechem. Wysiadamy przy znaku „Lufubu - Don Bosco Agriculture Training Centre. No sweat - no sweet”. Po dwóch dniach nieobecności stęskniłem się za moim nowym domem.
Krzysztof Karłuk; Zambia, Lufubu; 20 października 2012