Oczami świadków

Maciej Rajfur

publikacja 23.08.2020 00:00

40 lat minęło jak jeden dzień. Ale wyraźne wspomnienia ze strajku pozostały. Jak patrzą po latach na przełomowe wydarzenia w zajezdni ich uczestnicy?

Witold Sznajder pracował we Wrocławskim Przedsiębiorstwie Robót Inżynieryjnych Budownictwa Przemysłowego nr 2. Witold Sznajder pracował we Wrocławskim Przedsiębiorstwie Robót Inżynieryjnych Budownictwa Przemysłowego nr 2.
Maciej Rajfur /Foto Gość

Krzysztof Bieżuński miał wtedy zaledwie 20 lat. Był mechanikiem samochodowym w MPK we Wrocławiu. Dołączył do strajku, bo wartości patriotyczne wyniósł z domu rodzinnego. Matka przeżyła obie okupacje: niemiecką i sowiecką, a PRL traktowała jak drugą okupację sowiecką. Ojciec też był nastawiony antykomunistycznie, codziennie słuchał rozgłośni zachodnich nadających w polskim języku np. „Wolnej Europy”, czy „Głosu Ameryki”.

Do młodego Krzysztofa docierało wiele informacji z tamtej strony żelaznej kurtyny. – Czuliśmy, że to nie jest państwo polskie. Pamiętam, jak dotarłem 26 sierpnia do zajezdni. Musiałem iść pieszo, bo kierowcy autobusów już nie wyjeżdżali w trasy. Brama wjazdowa była zastawiona, większość taboru zjechało do bazy. Zwołano wiec, na którym potwierdzono, że przystępujemy do strajku. Wybraliśmy komitet strajkowy – wspomina Krzysztof Bieżuński.

W pamięci utkwiła mu euforia pierwszego dnia. Pierwsza noc przespana w zajezdni, bo strajk miał charakter w pełni okupacyjnego. – W tym czasie zainstalowała się u nas grupa drukarzy związanych z Biuletynem Dolnośląskim. Na drugi dzień coś robiłem w hali, zauważyłem człowieka z długimi włosami i brodą. Zapytał, czy mamy tokarza, bo potrzebują do drukarni, żeby ktoś im wytoczył wałek. Ja natomiast zapytałem, czy nie potrzebują pomocy. Okazało się, że tak, więc od razu się zgłosiłem i już następnej nocy miałem pełne ręce roboty – opowiada. Po szybkim szkoleniu pomagał przy drukowaniu materiałów strajkowych. Wydawał komunikaty pod egidą komitetu strajkowego dla zakładów pracy i ludzi, którzy pragnęli świeżych wiadomości. Drukowane jednostronnie, zawierały informacje z regionu, aktualności, wiadomości zasłyszane z rozgłośni radiowych. Nie liczono sztuk, ale Krzysztof szacuje, że było to od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy. – Pracowaliśmy przez całe noce. Od godziny 20 do 6 rano. A potem odsypialiśmy w ciągu dnia – stwierdza wrocławianin.

Nie ukrywa, że jako młody chłopak czuł też strach, bo w pamięci społecznej funkcjonał mocno Gdańsk 1970 czy Radom 1976 – brutalne tłumienie protestów przez władzę. – Z każdym dniem coraz mniej o tym myśleliśmy. Przeważało jednak podejście, że chyba wygramy, bo postawiła się cała Polska. Wyglądało na to, że władzy nie uda się tego złamać. Walczyliśmy wtedy o zalążek niezależnego społeczeństwa – opowiada p. Krzysztof. Strajk wspomina z dużym sentymentem. To był bardzo ważny moment w jego życiu. Stał się dla niego pierwszym stopniem, pewnym wstępem, do podjęcia działalności w opozycji, a w stanie wojennym do oporu w podziemiu. – Wspomnienia wracają, bywałem w zajezdni po latach na różnych imprezach okolicznościowych. Gdy wchodzę do środka, oczami wyobraźni widzę, gdzie stała duża szlifierka, gdzie była spawalnia, gdzie urzędowali lakiernicy… – zamyśla się.

Witold Sznajder w chwili wybuchu strajku w zajezdni miał 33 lata i był delegatem Wrocławskiego Przedsiębiorstwa Robót Inżynieryjnych Budownictwa Przemysłowego nr 2. – Tamta rzeczywistość stawała się nie do zniesienia. Podwyżki, pustki na sklepowych półkach. Mieliśmy po prostu dość. A ognisk zapalnych tworzyło się coraz więcej. Moją rolą podczas protestu było przepisywanie na maszynie komunikatów i decyzji, które zapadały przy obradach oraz powielanie ich na powielaczu. Zespół ten liczył kilkanaście osób – opowiada Witold Sznajder. Jak wspomina, spał na przysłowiowym styropianie, często nieogolony, czasem nieumyty. Jego zdaniem atmosfera w zajezdni była niepowtarzalna, prawie że rodzinna. – Trudno ją opisać, bo to trzeba przeżyć, żeby zrozumieć. Przyszliśmy z różnych zakładów pracy, toczyliśmy dyskusje. Trwała nieustanna wymiana poglądów i opinii. Panował przyjazny klimat. Każdy chciał każdemu pomagać – opisuje pan Witold.

Pewnego dnia wpadł na pomysł, by wyrabiać legitymacje Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, które mogą uchronić przed niepożądanymi gośćmi w zajezdni. – Na początku było nas prawie 50 i każdy dostał specjalną karteczkę. Na przykład ja miałem numer 18. Ten papier pozwalał eliminować niechcianych, czyli np. kogoś z bezpieki.

Potem inicjatywa umarła śmiercią naturalną, bo ludzi strajkujących przybywało – wyjaśnia Witold Sznajder. Najbardziej cieszy go dziś fakt, że uczestnicy strajku uszli bez szwanku, że zakończyli tę walkę bezkrwawo. Przecież chwilę później nastał grudzień 1981 i stan wojenny.●

Więcej o początkach "Solidarności" dowiesz się w serwisie https://twarzesolidarnosci.gosc.pl

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.