Dziewczynka z numerem 70072

Monika Łącka

|

GOSC.PL

publikacja 31.03.2018 04:45

– Widząc obozowy tatuaż na mojej ręce i moje nazwisko na liście dr. Mengele, młodzież rozumie, że to, co jej opowiadam, nie jest bajką – mówi Lidia Maksymowicz, która do Auschwitz-Birkenau trafiła, mając trzy lata.

– Jestem żywym świadkiem historii, dlatego mówienie kolejnym pokoleniom o tym, co przeżyłam, jest moim obowiązkiem – przekonuje pani Lidia. – Jestem żywym świadkiem historii, dlatego mówienie kolejnym pokoleniom o tym, co przeżyłam, jest moim obowiązkiem – przekonuje pani Lidia.
Monika Łącka

Z młodzieżą z Niemiec, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Włoch czy Stanów Zjednoczonych spotyka się od czterech lat – zazwyczaj w Krakowie, w Żydowskim Muzeum „Galicja”, a czasem także w Oświęcimiu, w muzeum znajdującym się na terenie byłego obozu zagłady. Kalendarz na luty i marzec miała wypełniony po brzegi.

Czas nie dał zapomnieć o traumie, dlatego opowiadanie o swoich przeżyciach dla pani Lidii nie jest łatwym zadaniem. – Uważam jednak, że będąc żywym świadkiem historii, muszę to robić, bo jest to moim obowiązkiem – podkreśla. Dodaje, że młodym przekazuje przede wszystkim to, co sama przeszła, a na temat politycznego sporu nie chce i nie ma siły się wypowiadać. Fakty mówią zresztą same za siebie.

U nich o tym się nie mówi

– Ogromne wrażenie na odwiedzających oświęcimskie muzeum robią włosy, kobiece warkocze. Mówię więc dziewczętom, że należały one do takich kobiet, jakimi one są dzisiaj, i że te kobiety zostały tutaj zamordowane – mówi pani Lidia. Wspomina zaskoczenie, jakie jej słowa często budzą wśród młodych ludzi. – Oni przyjeżdżają z domów, w których mają wszystko, i tu zderzają się z brutalną rzeczywistością, która była naszym, więźniów, udziałem. Początkowo młodzi uśmiechnięci ludzie wkrótce nie są w stanie powstrzymać łez.

– Pewne rzeczy są dla nich wręcz nie do pojęcia. W niemieckich domach czas II wojny światowej traktowany jest jak czarna karta historii, o której się nie mówi. Uczniowie przyjeżdżają tu jednak w ramach projektów edukacyjnych realizowanych przez szkoły i przeżywają szok. Trudno zgadywać, co mówią po powrocie do domu – zastanawia się pani Lidia.

– Jako trzecie, czy nawet czwarte pokolenie po wojnie nie mają świadomości, kim byli ich pradziadkowie i dziadkowie. Otwierają się im oczy na smutną prawdę i widać, że niektórzy aż kurczą się w sobie. Pytają też, czy nie chcę zemsty. Tłumaczę więc, że nie o to chodzi, i proszę ich, by nigdy nie pozwolili, żeby historia się powtórzyła, bo to od nich zależy przyszłość świata. Wielu młodych chce mi potem uścisnąć rękę – dodaje. Mówi również młodzieży, że do Auschwitz trafiali nie tylko Żydzi, ale także ludzie innych narodowości, czego jest przykładem, i że pierwszymi więźniami niemieckiego obozu byli Polacy.

Co ciekawe, płaczą także dorośli, z którymi również spotyka się Lidia Maksymowicz. – Z Wielkiej Brytanii co jakiś czas przyjeżdżają osoby pełniące funkcję naszych kuratorów oświaty. Chcą się dowiedzieć, co mówię uczniom i jak oni to przeżywają. Efekt jest taki, że kobiety, które mają małe dzieci, nie są w stanie powstrzymać emocji, a bywa, że o przerwę proszą też tłumacze – opowiada pani Lidia.

O możliwość poznania żywego świadka historii proszą także oficjele ze Stanów Zjednoczonych, a nawet imamowie z Arabii Saudyjskiej. – Łatwiej jest mówić do tych, którzy przed spotkaniem ze mną odwiedzili były obóz Auschwitz-Birkenau i wiedzą, w jak nieludzkich warunkach żyli więźniowie. Wszystkich jednak uczulam na ważną rzecz: to, co widzą tam dziś, nigdy nie odda w pełni atmosfery potwornego strachu i głodu – podkreśla L. Maksymowicz.

Wypompowano mi krew

W barakach nie było wody ani toalety. Był za to brud i oblepiające wszystko insekty, a niemyte od miesięcy dzieci całymi dniami siedziały na zawszonych pryczach, kiwając się i czekając na to, co może się wydarzyć. – Nie mieliśmy przecież żadnej zabawki, tylko obozowa chodziła z kijem, zaprowadzając porządek. Nie było też między nami żadnych relacji – przyjaźni, solidarności. Dziecko silniejsze potrafiło natomiast wyrwać słabszemu kromkę chleba. Byliśmy jak małe zwierzątka, które kierują się instynktem przetrwania – wspomina pani Lidia. – Nasz los minimalnie się poprawił, gdy do obozu przywieziono dziewczyny z powstania warszawskiego. To one się nami zajmowały, uczyły patriotycznych piosenek. Do dziś pamiętam słowa „Marszu Mokotowa” – dodaje. B

adania historyków, którzy panią Lidię nazwali „dziewczynką z Auschwitz z numerem 70072”, dowiodły, że była ona dzieckiem, które najdłużej przebywało w obozie – aż 15 miesięcy. Być może stało się tak dlatego, że od maleńkości była „dorodnym dzieckiem wojny”. Na świat przyszła w Nowym Samborze pod Lwowem w 1940 r. jako Ludmiła Boczarowa. Jej mama, Anna, była Białorusinką o polskich korzeniach, a tata, Aleksander, Rosjaninem. – Gdy nastała wojna, mieszkałam z mamą w ziemiance, w lesie, gdzie ukrywali się partyzanci. Kiedy otoczyły nas wojska hitlerowskie, jedyną szansą była ucieczka przez rzekę. Kobiety z dziećmi i osoby starsze nie miały szans – opowiada.

Do Auschwitz trafiła więc z mamą i dziadkami, którzy od razu, na rampie, zostali zakwalifikowani „do gazu”. Mamę, silną kobietę, przydzielono do ciężkiej pracy przy przekopywaniu wałów Wisły, a ją – do eksperymentów. Gdy tatuowano jej na ręce obozowy numer, nawet nie pisnęła, bo wiedziała, że w tym strasznym miejscu płakać nie wolno. Bo zabiją.

– Później, kiedy otwierały się drzwi baraku i widać było błyszczące buty, wszystkie dzieci chowały się pod najniższą pryczą, by nie zauważył nas doktor Mengele – mówi pani Lidia i pokazuje swoje nazwisko na liście lekarza, który pewnego dnia i ją zabrał do swojego gabinetu. – Po wszystkim mama mnie nie poznała – byłam przeźroczysta. Wypompowano ze mnie całą krew, która była prawdopodobnie przeznaczona dla niemieckich żołnierzy walczących na froncie. Zamiast niej wstrzyknięto mi sól fizjologiczną. Ale twarda byłam... Ledwo stojąc na nogach, poszłam nawet na apel – wspomina. Po kolejnych eksperymentach całe jej wychudzone ciało obsypały ropiejące wrzody.

Życie „dziewczynce z numerem 70072” w dużym stopniu uratowała też znana lekarka z Kijowa, która – choć sama została więźniarką – z racji wykonywanego zawodu pediatry miała coś do powiedzenia w obozie. – Gdy mama usłyszała język rosyjski, zgłosiła się do niej, że ma tu małe dziecko. Dzięki tej lekarce została zatrudniona w szpitalu, żeby jej pomagała. A gdy były robione selekcje dzieci, zawijano mnie w dywan i niesiono do pani doktor. Dużo ryzykowała – podkreśla pani Lidia.

Rozdzielone na 17 lat

Ryzykowała też mama dziewczynki, która wielokrotnie pod osłoną nocy czołgała się do dziecięcego baraku, by zobaczyć córkę, przynieść jedzenie, które mieszkańcy Oświęcimia podrzucali kopiącym wały, a jeśli się uda – także ją przytulić. Nie raz i nie dwa powtarzała jej też: „Pamiętaj, nazywasz się Luda Boczarowa”. Gdy hitlerowcy wiedzieli już, że zbliża się armia wyzwoleńcza, pani Anna została przydzielona do rozbiórki obozowych obiektów. Wtedy rzadko już mogła widywać córkę. – W dniu wyzwolenia ktoś, wskazując na stos trupów, powiedział mi, że tam leży moja mama. Że nie żyje. Przyjęłam to, bo ze śmiercią byłam już oswojona – opowiada pani Lidia.

Prawda była jednak inna: jej mama wyszła w Marszu Śmierci i trafiła najpierw do obozu w Ravensbrück, potem do Belsen-Bergen, gdzie przeżyła piekło na ziemi. Pięć dni później, gdy w oswobodzonych barakach wciąż jeszcze znajdowali się ludzie, przyszli tam mieszkańcy Oświęcimia, by zabrać do siebie dzieci. W ten sposób niespełna pięcioletnia Luda trafiła do Bronisławy i Ryszarda Rydzikowskich i stała się Lidią. Pół roku chorowała i wracała do sił, a potem zaczęła nadrabiać stracony czas dzieciństwa. Dorastając, postanowiła też odszukać biologicznego ojca. Przez wszystkie lata wierzyła bowiem, że mamy nie ma już na tym świecie. A ta szukała swojej Ludy we wszystkich domach dziecka w Rosji i nigdy nie zwątpiła, że córka żyje.

– Poszukiwania ojca trwały trzy lata – mówi pani Lidia, pokazując dokumentację – prawdziwą kronikę czasu. – Wreszcie po 17 latach rozdzielenia okazało się, że są oboje: i mama, i tata. Mama w chwili spotkania na dworcu w Moskwie z emocji straciła przytomność – opowiada Lidia Maksymowicz, która do rodziców, do Rosji, jednak nie wróciła, tylko często się z nimi widywała. – Wychowałam się w polskiej, patriotycznej, katolickiej rodzinie. Miałam polską mentalność – tłumaczy. W dodatku miała już ponad 20 lat i męża, choć, jak sama przyznaje, kochać nie umiała.

– Pobyt w obozie pozbawił mnie uczuć na długie lata. Dorośli tracili tam też często wiarę w Boga. Ja byłam na to za mała, a potem byłam uczona wiary. Dlatego dziś, gdy mam problem, idę do kościoła św. Jadwigi na Krowodrzy i proszę Matkę Bożą o radę. Zawsze pomaga – wyznaje.