W kamienicy przy ul. Połabskiej w Kłodzku powódź zalała mieszkania parterowe aż po sufit. U pani Krystyny i jej syna Roberta zmyło ciężkie meble, ale na ścianie pozostał obraz Jezusa Miłosiernego, zawieszony jedynie na gwoździu.
Idę ulicą Połabską w Kłodzku. To pierwszy dzień wstępnego sprzątania po fali powodziowej. Nysa Kłodzka jest wysoka i wartka. Ale wody na ulicach już nie ma i nie ma właściwie czystego skrawka powierzchni. Wszędzie zalega szlam i muł. Ciężko się chodzi. Buty już całe brudne po piszczele.
Nie wierzę własnym oczom. Powybijane szyby, wszelkiego rodzaju sprzęt z mieszkań leży na ulicy. Ogromne, kilkumetrowe sterty desek, mebli, różnej armatury. Zniszczone sklepy oraz stacja benzynowa. Przypadkowe przedmioty w przypadkowych miejscach.
ZOBACZ ZDJĘCIA POWODZI Z ZIEMI KŁODZKIEJ:
Wszystko otwarte na oścież. Wietrzy się. Wokół wilgoć i nieprzyjemny zapach rzecznego mułu wręcz osiada na zębach. Zaglądam nieśmiało do jednego z mieszkań w kamienicy. Trwa wynoszenie mebli. Mężczyzna zaprasza do środka. To Robert Zięterski.
– Woda sięgnęła powyżej sufitu. Miałem ocieplanie wełną, która namokła razem z płytami, i zwaliło sufit. Praktycznie cały sprzęt i meble wymiotło. Wszystko do wywalenia – opowiada mężczyzna, cały w błocie.
Po chwili milczenia dodaje: – Ale Opatrzność Boża nam nami czuwała. Zdążyliśmy się ewakuować. Mimo tej ogromnej siły na ścianie ostał się obrazek Jezusa Miłosiernego. Zawieszony tylko na gwoździu. Dostaliśmy go od mojego wujka, który dziesięć razy szedł pieszo w pielgrzymce do Częstochowy. I podczas ostatniej kupił obrazek, wędrował razem z nim i potem nam go podarował.
Robert nie chce go ściągać nawet podczas sprzątania. Ma być nienaruszony. Razem z mamą Krystyną wierzą, że to nie przypadek. – Jesteśmy ludźmi wierzącymi w Boga. Nie możemy załamywać rąk. Pracuję i jakoś zarobię, żeby to wszystko naprawić. Pomoc państwa będzie, ale ona tylko skapnie. Na pewno tej zimy już się tu nie wprowadzimy. Nie pozbędziemy się do tej pory wilgoci. Właściwie nie wiemy, co dalej. Nie ma do czego wracać. Może wynajmę to mieszkanie, ale nie będę już w nie bardzo inwestował – mówi.
Lokal był po remoncie. W wysokim standardzie. Oglądam jego zdjęcia przed powodzią na smartfonie Roberta. Mieszkała w nim pani Krystyna, która zdecydowanie bardziej to wszystko przeżywa. Nie do końca podziela wizję syna.
– Każdy chce wrócić do swoich czterech ścian. A teraz jestem jak bezdomna. Choć mam uraz, to jednak nie chciałabym stąd wyjeżdżać. Gdzie mam się podziać jako emerytka? pyta.
Teraz tuła się po ludziach. Pamięta, że woda w sobotę zaczęła się podnosić bardzo szybko. Ewakuowali się w ostatniej chwili, gdy dochodziła pod okno. Wzięli cenne dokumenty i wyszli. Musieli iść od podwórka, bo od ulicy już nie dało się przeprawić. Woda wdzierała się do klatki. – Zapomniałam nawet chleba wynieść i jakichś najpilniejszych produktów spożywczych. Myśli gdzieś mi uciekały. Po prostu chwyciliśmy intuicyjnie, co było pod ręką. A w dodatku na Lutyckiej zalało też mieszkanie mojej córki – opowiada pani Krystyna.
Fala powodziowa bezsprzecznie okazała się o wiele szkodliwsza niż w 1997 roku. Po powrocie do mieszkania zobaczyli iście apokaliptyczny krajobraz. Największym wyzwaniem jest teraz sprzątanie bez wody, bo nie mają jej w kranach. Podobnie jest z prądem. I nie wiadomo, kiedy się to zmieni.
Gdzieś z tyłu głowy pojawia się pytanie: czy mogli lepiej zareagować na całą sytuację?
– Nie spodziewaliśmy się pęknięcia tamy w Stroniu Śląskim. To z tego powodu fala sięgnęła u nas po sufit. Oczywiście, bardzo przezorny człowiek może wynająć dzień wcześniej samochód ciężarowy, wywieźć gdzieś wszystkie meble i czekać. Ale kto tak robi? Prognozy były niepokojące, ale nie aż tak niebezpieczne – analizuje Robert.
Powodzianie nie snują dalekich planów na przyszłość. Żyją z dnia na dzień. Doceniają proste rzeczy, choć stracili dobytek. – Przeraża mnie głód i wojna, nie powódź. Obym ich nigdy nie zaznał. Podczas powodzi ważne jest, aby w odpowiednim momencie się ewakuować. Nie czekać, bo to życie jest bezcenne, a nie nabyte dobra materialne – uważa R. Ziętarski.
Mieszkańcy Kłodzka przyznają, że powódź uczy pokory. Szczególnie dziś, w świecie nadmiernej konsumpcji. Szybko docenia się wartość rzeczy, których na co dzień nawet nie zauważamy – bieżąca woda w kranie, prąd czy sieć GSM i internet, które dają kontakt ze światem.
– Przy kataklizmach ludzie zaczynają współpracować, komunikować się, bezinteresownie sobie pomagać. Stają się bardziej otwarci. Otrzymujemy teraz dużo życzliwości. Może powinno tak być na co dzień? Ale jak to zrobić... – zamyśla się pani Krystyna.
Jej zdaniem Polacy to pracowity naród. Przy współpracy i pomocy finansowej odbudują szkody.
– Nie chcę wchodzić w politykę, ale pewnie panowie w garniturach sami sobie wystawią ocenę świetnego działania, a może dostaną specjalne premie. A my dalej będziemy ciułać, by godnie żyć. Śledzimy to, co media piszą o powodzi, i powiem tylko tyle: ważne, by we wszelkich przekazach medialnych płynęła prawda i padały szczere słowa – uzupełnia Robert.
Nie do końca rozumiem, o co mu chodzi, więc dopytuję. Okazuje się, że to nie jest jego pierwsze spotkanie z dziennikarzem. – Kiedy wynosiłem zniszczone meble na zewnątrz, mijała mnie ekipa telewizyjna. Spojrzałem na nich po prostu. Usłyszałem: „O, uwaga, są nerwy. Tu nie wchodzimy”. Nie rozumiem takiego oceniania po spojrzeniach czy mimice. Ja nie jestem nerwowy. Trudno, żebym tu tryskał radością, ale też nie mam wrogiego nastawienia. Wiem, że media potrzebują przekazywać informacje dalej, i mam nadzieję, że robią to z klasą. Trzeba uszanować ludzi, którzy właśnie stracili swoje majątki i próbują się podnieść – wyjaśnia mieszkaniec Kłodzka.
Powodzianie nie potrzebują litości. Potrzebują pomocy, wsparcia i solidarności.
Krzątam się po mieszkaniu. Oglądam i wciąż nie dowierzam. Wszystko zabłocone, zniszczone, zawilgocone, powyrywane. Pani Krystyna staje obok mnie, popłakując. – Gdy zamykam oczy i próbuję zasnąć pod obcym teraz dachem, nagle zrywam się. Czujność... Mam taki naturalny alert w głowie, że coś się może dzieje i trzeba uciekać – opowiada po cichu. Jakby chciała powiedzieć to tylko do siebie.
Trzeba się wreszcie pożegnać. Dziękuję za otwartość i przychylność. Życzę im dużo sił i rzucam: „Wszystkiego dobrego”, które za wiele nie pomoże... Bardziej mnie uspokaja, że nie wszedłem ani nie wyszedłem szorstko, bez słowa. Idę dalej w błocie, mijając wielkie sterty mebli i przed opustoszałymi kamienicami.
W kamienicy przy ul. Połabskiej w Kłodzku powódź zalała mieszkania parterowe aż po sufit. U pani Krystyny i jej syna Roberta zmyło ciężkie meble, ale na ścianie pozostał obraz Jezusa Miłosiernego, zawieszony jedynie na gwoździu.
Idę ulicą Połabską w Kłodzku. To pierwszy dzień wstępnego sprzątania po fali powodziowej. Nysa Kłodzka jest wysoka i wartka. Ale wody na ulicach już nie ma i nie ma właściwie czystego skrawka powierzchni. Wszędzie zalega szlam i muł. Ciężko się chodzi. Buty już całe brudne po piszczele.
Nie wierzę własnym oczom. Powybijane szyby, wszelkiego rodzaju sprzęt z mieszkań leży na ulicy. Ogromne, kilkumetrowe sterty desek, mebli, różnej armatury. Zniszczone sklepy oraz stacja benzynowa. Przypadkowe przedmioty w przypadkowych miejscach.
ZOBACZ ZDJĘCIA POWODZI Z ZIEMI KŁODZKIEJ:
Wszystko otwarte na oścież. Wietrzy się. Wokół wilgoć i nieprzyjemny zapach rzecznego mułu wręcz osiada na zębach. Zaglądam nieśmiało do jednego z mieszkań w kamienicy. Trwa wynoszenie mebli. Mężczyzna zaprasza do środka. To Robert Zięterski.
– Woda sięgnęła powyżej sufitu. Miałem ocieplanie wełną, która namokła razem z płytami, i zwaliło sufit. Praktycznie cały sprzęt i meble wymiotło. Wszystko do wywalenia – opowiada mężczyzna, cały w błocie.
Po chwili milczenia dodaje: – Ale Opatrzność Boża nam nami czuwała. Zdążyliśmy się ewakuować. Mimo tej ogromnej siły na ścianie ostał się obrazek Jezusa Miłosiernego. Zawieszony tylko na gwoździu. Dostaliśmy go od mojego wujka, który dziesięć razy szedł pieszo w pielgrzymce do Częstochowy. I podczas ostatniej kupił obrazek, wędrował razem z nim i potem nam go podarował.
Robert nie chce go ściągać nawet podczas sprzątania. Ma być nienaruszony. Razem z mamą Krystyną wierzą, że to nie przypadek. – Jesteśmy ludźmi wierzącymi w Boga. Nie możemy załamywać rąk. Pracuję i jakoś zarobię, żeby to wszystko naprawić. Pomoc państwa będzie, ale ona tylko skapnie. Na pewno tej zimy już się tu nie wprowadzimy. Nie pozbędziemy się do tej pory wilgoci. Właściwie nie wiemy, co dalej. Nie ma do czego wracać. Może wynajmę to mieszkanie, ale nie będę już w nie bardzo inwestował – mówi.
Lokal był po remoncie. W wysokim standardzie. Oglądam jego zdjęcia przed powodzią na smartfonie Roberta. Mieszkała w nim pani Krystyna, która zdecydowanie bardziej to wszystko przeżywa. Nie do końca podziela wizję syna.
– Każdy chce wrócić do swoich czterech ścian. A teraz jestem jak bezdomna. Choć mam uraz, to jednak nie chciałabym stąd wyjeżdżać. Gdzie mam się podziać jako emerytka? pyta.
Teraz tuła się po ludziach. Pamięta, że woda w sobotę zaczęła się podnosić bardzo szybko. Ewakuowali się w ostatniej chwili, gdy dochodziła pod okno. Wzięli cenne dokumenty i wyszli. Musieli iść od podwórka, bo od ulicy już nie dało się przeprawić. Woda wdzierała się do klatki. – Zapomniałam nawet chleba wynieść i jakichś najpilniejszych produktów spożywczych. Myśli gdzieś mi uciekały. Po prostu chwyciliśmy intuicyjnie, co było pod ręką. A w dodatku na Lutyckiej zalało też mieszkanie mojej córki – opowiada pani Krystyna.
Fala powodziowa bezsprzecznie okazała się o wiele szkodliwsza niż w 1997 roku. Po powrocie do mieszkania zobaczyli iście apokaliptyczny krajobraz. Największym wyzwaniem jest teraz sprzątanie bez wody, bo nie mają jej w kranach. Podobnie jest z prądem. I nie wiadomo, kiedy się to zmieni.
Gdzieś z tyłu głowy pojawia się pytanie: czy mogli lepiej zareagować na całą sytuację?
– Nie spodziewaliśmy się pęknięcia tamy w Stroniu Śląskim. To z tego powodu fala sięgnęła u nas po sufit. Oczywiście, bardzo przezorny człowiek może wynająć dzień wcześniej samochód ciężarowy, wywieźć gdzieś wszystkie meble i czekać. Ale kto tak robi? Prognozy były niepokojące, ale nie aż tak niebezpieczne – analizuje Robert.
Powodzianie nie snują dalekich planów na przyszłość. Żyją z dnia na dzień. Doceniają proste rzeczy, choć stracili dobytek. – Przeraża mnie głód i wojna, nie powódź. Obym ich nigdy nie zaznał. Podczas powodzi ważne jest, aby w odpowiednim momencie się ewakuować. Nie czekać, bo to życie jest bezcenne, a nie nabyte dobra materialne – uważa R. Ziętarski.
Mieszkańcy Kłodzka przyznają, że powódź uczy pokory. Szczególnie dziś, w świecie nadmiernej konsumpcji. Szybko docenia się wartość rzeczy, których na co dzień nawet nie zauważamy – bieżąca woda w kranie, prąd czy sieć GSM i internet, które dają kontakt ze światem.
– Przy kataklizmach ludzie zaczynają współpracować, komunikować się, bezinteresownie sobie pomagać. Stają się bardziej otwarci. Otrzymujemy teraz dużo życzliwości. Może powinno tak być na co dzień? Ale jak to zrobić... – zamyśla się pani Krystyna.
Jej zdaniem Polacy to pracowity naród. Przy współpracy i pomocy finansowej odbudują szkody.
– Nie chcę wchodzić w politykę, ale pewnie panowie w garniturach sami sobie wystawią ocenę świetnego działania, a może dostaną specjalne premie. A my dalej będziemy ciułać, by godnie żyć. Śledzimy to, co media piszą o powodzi, i powiem tylko tyle: ważne, by we wszelkich przekazach medialnych płynęła prawda i padały szczere słowa – uzupełnia Robert.
Nie do końca rozumiem, o co mu chodzi, więc dopytuję. Okazuje się, że to nie jest jego pierwsze spotkanie z dziennikarzem. – Kiedy wynosiłem zniszczone meble na zewnątrz, mijała mnie ekipa telewizyjna. Spojrzałem na nich po prostu. Usłyszałem: „O, uwaga, są nerwy. Tu nie wchodzimy”. Nie rozumiem takiego oceniania po spojrzeniach czy mimice. Ja nie jestem nerwowy. Trudno, żebym tu tryskał radością, ale też nie mam wrogiego nastawienia. Wiem, że media potrzebują przekazywać informacje dalej, i mam nadzieję, że robią to z klasą. Trzeba uszanować ludzi, którzy właśnie stracili swoje majątki i próbują się podnieść – wyjaśnia mieszkaniec Kłodzka.
Powodzianie nie potrzebują litości. Potrzebują pomocy, wsparcia i solidarności.
Krzątam się po mieszkaniu. Oglądam i wciąż nie dowierzam. Wszystko zabłocone, zniszczone, zawilgocone, powyrywane. Pani Krystyna staje obok mnie, popłakując. – Gdy zamykam oczy i próbuję zasnąć pod obcym teraz dachem, nagle zrywam się. Czujność... Mam taki naturalny alert w głowie, że coś się może dzieje i trzeba uciekać – opowiada po cichu. Jakby chciała powiedzieć to tylko do siebie.
Trzeba się wreszcie pożegnać. Dziękuję za otwartość i przychylność. Życzę im dużo sił i rzucam: „Wszystkiego dobrego”, które za wiele nie pomoże... Bardziej mnie uspokaja, że nie wszedłem ani nie wyszedłem szorstko, bez słowa. Idę dalej w błocie, mijając wielkie sterty mebli i przed opustoszałymi kamienicami.