To były najgorsze 4 dni w życiu Anny. 4 dni, w ciągu których lęk mieszał się z żalem, cierpieniem, bólem i tlącą się iskrą nadziei. Na końcu zapadła ciemność, w której zostało 10 ludzkich istnień. Dziś Anna, wraz z grupą niemal 200 pielgrzymów, uczestniczy w V Archidiecezjalnej Pielgrzymce Chorych do Lourdes.
Kiedy zadzwonił tato Anny i zapytał, czy jej mąż jest w domu poczuła dreszcz niepokoju. Przecież był w pracy. Wtedy dowiedziała się, że w zakładzie był wypadek. Kilka chwil później zadzwonił również dyrektor kopalni. Taki telefon na Śląsku nie należy do rzadkości. Żony górników obawę o życie swoich mężów przyjmują wraz z przysięgą małżeńską składaną przed Bogiem. Nie wiedzą tylko, czy słowa: "nie opuszczę Cię aż do śmierci", będą oznaczały świętowanie złotych godów razem ze swoimi ukochanymi mężami, czy też będą kradły każdą chwilę, bo żywioł kopalni upomni się o życie ich mężów znacznie wcześniej.
W tym czasie z mediów popłynęły suche informacje: "O godzinie 3.40 na poziomie 900 m w kopalni Borynia-Zofiówka doszło do wstrząsu wysokoenergetycznego połączonego z intensywnym wypływem metanu. W rejonie wypadku było 52 pracowników, 42 z nich wyszło o własnych siłach. Dziesięciu zaginęło. Trwa akcja poszukiwawcza". Wśród tych 10 był mąż Anny. – Przez cztery dni jeździłam na kopalnię, czekałam, płakałam i modliłam się. Tak bardzo chciałam, by mąż wrócił do domu. Niestety czwartego dnia dowiedziałam się, że nie żyje. Został wydobyty jako jeden z ostatnich. To była najgorsza wiadomość w moim życiu. A musiałam jeszcze wrócić do domu i powiedzieć o tym dzieciom, przecież takim maleńkim. Jak one to zrozumieją? – pytała.
Po twarzy Anny spływają łzy. Choć minęły dwa lata, ból jest nadal ogromny, zwłaszcza, że dzieci dorastając często szukają taty. – Wie Pani, nawet dzisiaj, kiedy lecieliśmy samolotem córka mówi: Mamo, a może polecimy do taty? Przełknęłam jakoś łzy. Tak trudno przy dzieciach panować nad tymi emocjami. One były wtedy takie małe, córka miała trzy lata, a syn siedem. Byliśmy cudowną rodziną. Mąż był kochanym człowiekiem. Poznaliśmy się późno. Założyliśmy konta na portalu i kiedy wpadliśmy na siebie, to od razu wiedzieliśmy, że jesteśmy sobie przeznaczeni. Wszystko tak, szybko się potoczyło, jakbyśmy wiedzieli, że mamy mało czasu, że trzeba żyć intensywniej i szybciej, by przeżyć jak najwięcej miłości, radości, szczęścia – mówi.
I właśnie tak żyli. Szybko doczekali się dwójki dzieci; dom i rodzinne życie. Anna kochała męża za jego dobroć, miłość, cudowne ojcostwo, za wszystko, co jej dawał w każdym swoim geście. Dla niego najważniejsza była rodzina i dom. – Był cudowną złotą rączką, wybudował dla nas dom, w którym mieszkaliśmy cztery lata. Zawsze mnie wspierał i dopingował. Mówił, że jeśli chcę wrócić do pracy, on mi pomoże, będzie się zajmował dziećmi, zresztą zawsze to robił, bo bardzo je kochał – zaznacza. Dziś Anna mówi dzieciom, że nadal tata je kocha, że mogą go o wszystko pytać, on w jakiś sposób odpowie, będzie się nimi opiekował, tyle, że już nie przytuli, nie pocałuje.
Tak, Anna obraziła się na Pana Boga, krzyczała na Niego, wyrzucała żale, odchodziła i wracała, miotała się pomiędzy modlitwą, a bólem, który każe wypowiadać straszne słowa. Do dzisiaj jest pomiędzy chęcią przytulenia do Pana Boga i odrzucenia Go. Dlatego przyjechała do Lourdes, do Tej, którą On wybrał na matkę dla Swojego Syna, a która też cierpiała, po jego stracie. – Mam nadzieję, że tutaj znajdę nowe siły, że odzyskam spokój, że z wiarą i modlitwą, jakość będziemy szli przez to życie. Jest bardzo ciężko, są dni kiedy potrafię się uśmiechać, myśleć o przyszłości, a są takie, kiedy smutek jest tak ogromny, że człowiek traci nadzieję – mówi. I o tę nadzieję, dla siebie i swoich dzieci będzie tutaj prosić. O siły, by to wszystko udźwignąć.
Anna nie jest jedyną wdową górniczą, która przyjechała do Lourdes. Tym razem Stowarzyszenie Wdów i Sierot Górniczych zaprosiło na V Archidiecezjalną Pielgrzymkę Chorych archidiecezji katowickiej 14 kobiet z dziećmi. – Tylko tak, dzięki uprzejmości archidiecezji możemy je wspierać duchowo – mówi Agata Kowalczyk założycielka stowarzyszenia, która kilka lat temu znalazła się w takiej samej, jak Anna sytuacji. Kiedy przeżyła tamten czas, zrozumiała, że nic nie dawało jej tyle siły ile daje wsparcie, którego doświadczyła od drugiego człowieka. Dlatego dziś stara się opiekować opuszczonymi kobietami, wdowami górniczymi. Jak się dowiedziała o stowarzyszeniu? – Agata sama do mnie zadzwoniła po wypadku i powiedziała, że kiedy będę czegoś potrzebowała, to zawsze mogę zadzwonić. Potem dzwoniła wielokrotnie, zawsze dawała otuchę i nadzieję. To było i jest tak ważne, bo cała pomoc materialna, różne formy wspierania nas nie są tak ważne, jak bliskość drugiego człowieka – stwierdza.
W Lourdes Anna chce doświadczyć również przytulenia Maryi. Niestety zaraz po przyjeździe nie mogła tego zrobić, nie mogła pobiec do groty, dotknąć skały, na której ukazała się Maryja, bo grota była pod wodą. Przepływająca obok rzeka Gave de Pau, o której piszą źródła, że sączy się wąskim korytem, tego dnia przybrała na sile, jej nurt stał się wzburzony i zalał cały teren przed grotą. Padające w górach deszcze spowodowały, że Lourdes zapłakało. Może również nad losem wdów górniczych? Anna jednak wie, że to się zmienia, że lada moment z grupą prawie 200 pielgrzymów pójdzie do groty, pomodli się, wypłacze i odda swój ból Maryi.
Tymczasem zabrała świeczkę i poszła z dziećmi na pierwszą podczas tej pielgrzymki procesję światła. Będzie śpiewać "Ave Maria".
To były najgorsze 4 dni w życiu Anny. 4 dni, w ciągu których lęk mieszał się z żalem, cierpieniem, bólem i tlącą się iskrą nadziei. Na końcu zapadła ciemność, w której zostało 10 ludzkich istnień. Dziś Anna, wraz z grupą niemal 200 pielgrzymów, uczestniczy w V Archidiecezjalnej Pielgrzymce Chorych do Lourdes.
Kiedy zadzwonił tato Anny i zapytał, czy jej mąż jest w domu poczuła dreszcz niepokoju. Przecież był w pracy. Wtedy dowiedziała się, że w zakładzie był wypadek. Kilka chwil później zadzwonił również dyrektor kopalni. Taki telefon na Śląsku nie należy do rzadkości. Żony górników obawę o życie swoich mężów przyjmują wraz z przysięgą małżeńską składaną przed Bogiem. Nie wiedzą tylko, czy słowa: "nie opuszczę Cię aż do śmierci", będą oznaczały świętowanie złotych godów razem ze swoimi ukochanymi mężami, czy też będą kradły każdą chwilę, bo żywioł kopalni upomni się o życie ich mężów znacznie wcześniej.
W tym czasie z mediów popłynęły suche informacje: "O godzinie 3.40 na poziomie 900 m w kopalni Borynia-Zofiówka doszło do wstrząsu wysokoenergetycznego połączonego z intensywnym wypływem metanu. W rejonie wypadku było 52 pracowników, 42 z nich wyszło o własnych siłach. Dziesięciu zaginęło. Trwa akcja poszukiwawcza". Wśród tych 10 był mąż Anny. – Przez cztery dni jeździłam na kopalnię, czekałam, płakałam i modliłam się. Tak bardzo chciałam, by mąż wrócił do domu. Niestety czwartego dnia dowiedziałam się, że nie żyje. Został wydobyty jako jeden z ostatnich. To była najgorsza wiadomość w moim życiu. A musiałam jeszcze wrócić do domu i powiedzieć o tym dzieciom, przecież takim maleńkim. Jak one to zrozumieją? – pytała.
Po twarzy Anny spływają łzy. Choć minęły dwa lata, ból jest nadal ogromny, zwłaszcza, że dzieci dorastając często szukają taty. – Wie Pani, nawet dzisiaj, kiedy lecieliśmy samolotem córka mówi: Mamo, a może polecimy do taty? Przełknęłam jakoś łzy. Tak trudno przy dzieciach panować nad tymi emocjami. One były wtedy takie małe, córka miała trzy lata, a syn siedem. Byliśmy cudowną rodziną. Mąż był kochanym człowiekiem. Poznaliśmy się późno. Założyliśmy konta na portalu i kiedy wpadliśmy na siebie, to od razu wiedzieliśmy, że jesteśmy sobie przeznaczeni. Wszystko tak, szybko się potoczyło, jakbyśmy wiedzieli, że mamy mało czasu, że trzeba żyć intensywniej i szybciej, by przeżyć jak najwięcej miłości, radości, szczęścia – mówi.
I właśnie tak żyli. Szybko doczekali się dwójki dzieci; dom i rodzinne życie. Anna kochała męża za jego dobroć, miłość, cudowne ojcostwo, za wszystko, co jej dawał w każdym swoim geście. Dla niego najważniejsza była rodzina i dom. – Był cudowną złotą rączką, wybudował dla nas dom, w którym mieszkaliśmy cztery lata. Zawsze mnie wspierał i dopingował. Mówił, że jeśli chcę wrócić do pracy, on mi pomoże, będzie się zajmował dziećmi, zresztą zawsze to robił, bo bardzo je kochał – zaznacza. Dziś Anna mówi dzieciom, że nadal tata je kocha, że mogą go o wszystko pytać, on w jakiś sposób odpowie, będzie się nimi opiekował, tyle, że już nie przytuli, nie pocałuje.
Tak, Anna obraziła się na Pana Boga, krzyczała na Niego, wyrzucała żale, odchodziła i wracała, miotała się pomiędzy modlitwą, a bólem, który każe wypowiadać straszne słowa. Do dzisiaj jest pomiędzy chęcią przytulenia do Pana Boga i odrzucenia Go. Dlatego przyjechała do Lourdes, do Tej, którą On wybrał na matkę dla Swojego Syna, a która też cierpiała, po jego stracie. – Mam nadzieję, że tutaj znajdę nowe siły, że odzyskam spokój, że z wiarą i modlitwą, jakość będziemy szli przez to życie. Jest bardzo ciężko, są dni kiedy potrafię się uśmiechać, myśleć o przyszłości, a są takie, kiedy smutek jest tak ogromny, że człowiek traci nadzieję – mówi. I o tę nadzieję, dla siebie i swoich dzieci będzie tutaj prosić. O siły, by to wszystko udźwignąć.
Anna nie jest jedyną wdową górniczą, która przyjechała do Lourdes. Tym razem Stowarzyszenie Wdów i Sierot Górniczych zaprosiło na V Archidiecezjalną Pielgrzymkę Chorych archidiecezji katowickiej 14 kobiet z dziećmi. – Tylko tak, dzięki uprzejmości archidiecezji możemy je wspierać duchowo – mówi Agata Kowalczyk założycielka stowarzyszenia, która kilka lat temu znalazła się w takiej samej, jak Anna sytuacji. Kiedy przeżyła tamten czas, zrozumiała, że nic nie dawało jej tyle siły ile daje wsparcie, którego doświadczyła od drugiego człowieka. Dlatego dziś stara się opiekować opuszczonymi kobietami, wdowami górniczymi. Jak się dowiedziała o stowarzyszeniu? – Agata sama do mnie zadzwoniła po wypadku i powiedziała, że kiedy będę czegoś potrzebowała, to zawsze mogę zadzwonić. Potem dzwoniła wielokrotnie, zawsze dawała otuchę i nadzieję. To było i jest tak ważne, bo cała pomoc materialna, różne formy wspierania nas nie są tak ważne, jak bliskość drugiego człowieka – stwierdza.
W Lourdes Anna chce doświadczyć również przytulenia Maryi. Niestety zaraz po przyjeździe nie mogła tego zrobić, nie mogła pobiec do groty, dotknąć skały, na której ukazała się Maryja, bo grota była pod wodą. Przepływająca obok rzeka Gave de Pau, o której piszą źródła, że sączy się wąskim korytem, tego dnia przybrała na sile, jej nurt stał się wzburzony i zalał cały teren przed grotą. Padające w górach deszcze spowodowały, że Lourdes zapłakało. Może również nad losem wdów górniczych? Anna jednak wie, że to się zmienia, że lada moment z grupą prawie 200 pielgrzymów pójdzie do groty, pomodli się, wypłacze i odda swój ból Maryi.
Tymczasem zabrała świeczkę i poszła z dziećmi na pierwszą podczas tej pielgrzymki procesję światła. Będzie śpiewać "Ave Maria".