Muszę przyznać, że trochę się zdziwiłem, widząc dwóch duchownych stojących przed wejściem do bazyliki św. Piotra, którzy w chwili wnoszenia do niej trumny z ciałem Benedykta XVI wyciągnęli smartfony i zaczęli ten moment nagrywać.
Nie czuję się jakoś specjalnie zgorszony, ale zdziwiony na pewno. Owszem, wszyscy przywykliśmy do takich obrazków. W najważniejszych, czasem bardzo podniosłych sytuacjach większość ludzi w XXI wieku reaguje podobnie: wyciąga telefony i uruchamia aparat fotograficzny. I nie ma znaczenia, że w tych samych dosłownie sekundach podobne fotografie trafiają do profesjonalnych serwisów, w których każdy może sobie je pooglądać. Nie o uwiecznienie chwili wszak chodzi, raczej o utrwalenie nobilitującego samego siebie przeświadczenia, że w tej właśnie chwili i w tym właśnie miejscu ja byłem. No cóż, mówi się coraz powszechniej o tym, że z ludzi przeżywających (coś wzniosłego, wielkiego bądź przyjemnego) staliśmy się osobami zaledwie rejestrującymi (po to, by – najczęściej – móc się tym, co zarejestrowaliśmy, podzielić). Bez wątpienia zarówno internet, jak i media społecznościowe wpłynęły na naszą mentalność, zmieniły nas, i to bardzo – nie powinniśmy tego tematu przemilczać. Również w kontekście wpływu negatywnego, ograniczającego nas, zmieniającego na gorsze. Taką zmianą na gorsze jest zapewne fakt, że zamiast chwili zadumy nad nauczaniem zmarłego papieża, chwili modlitwy za jego duszę, refleksji nad własnym życiem, wolimy sięgnąć do kieszeni i wyciągnąć telefon.
To są naprawdę poważne zmiany, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę panujący w Kościele katolickim rytuał ściśle przewidzianych gestów, jakie wykonuje się zaraz po śmierci papieża. Pisze o nich w bieżącym numerze Franciszek Kucharczak („Tak umierają papieże”, ss. 34–35), przywołując przykłady odchodzenia do domu Ojca niektórych następców świętego Piotra. Trzeba je przywołać, bo wydaje się, że czasem zapominamy o tym, iż papież jest kimś naprawdę szczególnym, komu nałożono na plecy ciężar nie tyle wspaniałych szat, ile krzyża. I że właściwie każdy z ostatnio rządzących Kościołem następców św. Piotra miał tego świadomość i otwarcie o tym mówił.
Wspomnienia abp. Georga Gänsweina z ostatnich chwil życia Benedykta XVI zanotowała dla czytelników „Gościa” Beata Zajączkowska („Ostatnia droga papieża Benedykta”, ss. 27–28). Poruszające, bo tak bardzo ludzkie: „Gdy zobaczyłem, że nie może już prawidłowo oddychać, spytałem lekarza: »Czy on jest już w agonii?«. Powiedział: »Tak, zaczęło się konanie, ale nie wiemy, jak długo to potrwa«” – wspomina abp Gänswein. I dodał: „Byliśmy tam. Każdy z nas modlił się w milczeniu i o godz. 9.34 papież wydał ostatnie tchnienie. Teraz zaczęliśmy modlić się za zmarłego. Zakończyliśmy, śpiewając »Alma Redemptoris Mater«”.
Czy jest już w agonii? Jak długo to potrwa? Każdemu z nas w życiu przyjdzie się z tymi pytaniami zmierzyć. Wzruszają, bo oddają naszą ludzką niewiedzę i bezradność wobec śmierci. Cóż pozostaje? Metoda Benedykta – powiedzieć ostatnim oddechem: „Jezu, kocham Ciebie”. •
Muszę przyznać, że trochę się zdziwiłem, widząc dwóch duchownych stojących przed wejściem do bazyliki św. Piotra, którzy w chwili wnoszenia do niej trumny z ciałem Benedykta XVI wyciągnęli smartfony i zaczęli ten moment nagrywać.
Nie czuję się jakoś specjalnie zgorszony, ale zdziwiony na pewno. Owszem, wszyscy przywykliśmy do takich obrazków. W najważniejszych, czasem bardzo podniosłych sytuacjach większość ludzi w XXI wieku reaguje podobnie: wyciąga telefony i uruchamia aparat fotograficzny. I nie ma znaczenia, że w tych samych dosłownie sekundach podobne fotografie trafiają do profesjonalnych serwisów, w których każdy może sobie je pooglądać. Nie o uwiecznienie chwili wszak chodzi, raczej o utrwalenie nobilitującego samego siebie przeświadczenia, że w tej właśnie chwili i w tym właśnie miejscu ja byłem. No cóż, mówi się coraz powszechniej o tym, że z ludzi przeżywających (coś wzniosłego, wielkiego bądź przyjemnego) staliśmy się osobami zaledwie rejestrującymi (po to, by – najczęściej – móc się tym, co zarejestrowaliśmy, podzielić). Bez wątpienia zarówno internet, jak i media społecznościowe wpłynęły na naszą mentalność, zmieniły nas, i to bardzo – nie powinniśmy tego tematu przemilczać. Również w kontekście wpływu negatywnego, ograniczającego nas, zmieniającego na gorsze. Taką zmianą na gorsze jest zapewne fakt, że zamiast chwili zadumy nad nauczaniem zmarłego papieża, chwili modlitwy za jego duszę, refleksji nad własnym życiem, wolimy sięgnąć do kieszeni i wyciągnąć telefon.
To są naprawdę poważne zmiany, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę panujący w Kościele katolickim rytuał ściśle przewidzianych gestów, jakie wykonuje się zaraz po śmierci papieża. Pisze o nich w bieżącym numerze Franciszek Kucharczak („Tak umierają papieże”, ss. 34–35), przywołując przykłady odchodzenia do domu Ojca niektórych następców świętego Piotra. Trzeba je przywołać, bo wydaje się, że czasem zapominamy o tym, iż papież jest kimś naprawdę szczególnym, komu nałożono na plecy ciężar nie tyle wspaniałych szat, ile krzyża. I że właściwie każdy z ostatnio rządzących Kościołem następców św. Piotra miał tego świadomość i otwarcie o tym mówił.
Wspomnienia abp. Georga Gänsweina z ostatnich chwil życia Benedykta XVI zanotowała dla czytelników „Gościa” Beata Zajączkowska („Ostatnia droga papieża Benedykta”, ss. 27–28). Poruszające, bo tak bardzo ludzkie: „Gdy zobaczyłem, że nie może już prawidłowo oddychać, spytałem lekarza: »Czy on jest już w agonii?«. Powiedział: »Tak, zaczęło się konanie, ale nie wiemy, jak długo to potrwa«” – wspomina abp Gänswein. I dodał: „Byliśmy tam. Każdy z nas modlił się w milczeniu i o godz. 9.34 papież wydał ostatnie tchnienie. Teraz zaczęliśmy modlić się za zmarłego. Zakończyliśmy, śpiewając »Alma Redemptoris Mater«”.
Czy jest już w agonii? Jak długo to potrwa? Każdemu z nas w życiu przyjdzie się z tymi pytaniami zmierzyć. Wzruszają, bo oddają naszą ludzką niewiedzę i bezradność wobec śmierci. Cóż pozostaje? Metoda Benedykta – powiedzieć ostatnim oddechem: „Jezu, kocham Ciebie”. •