GN 47/2024 Archiwum

Radość Ewangelii (19.10.2018)

Łk 12,1-7: Kiedy ogromne tłumy zebrały się koło Jezusa, tak że jedni cisnęli się na drugich, zaczął mówić najpierw do swoich uczniów: „Strzeżcie się kwasu, to znaczy obłudy faryzeuszów. Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani nic tajemnego, co by się nie stało wiadome. Dlatego wszystko, co powiedzieliście w mroku, w świetle będzie słyszane, a co w izbie szeptaliście do ucha, głoszone będzie na dachach. A mówię wam, przyjaciołom moim: Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, a potem nic już więcej uczynić nie mogą. Pokażę wam, kogo się macie obawiać: bójcie się Tego, który po zabiciu ma moc wtrącić do piekła. Tak, mówię wam: Tego się bójcie! Czyż nie sprzedają pięciu wróbli za dwa asy? A przecież żaden z nich nie jest zapomniany w oczach Bożych. U was zaś nawet włosy na głowie wszystkie są policzone. Nie bójcie się: jesteście ważniejsi niż wiele wróbli.”

Pretekstem do dzisiejszej wypowiedzi Jezusa jest sytuacja z tłumami. Dokładnie rzecz biorąc Łukasz mówi o tym, że ludzi było miriady (coś jak w Apokalipsie: miriady miriad i tysiące tysięcy). To greckie słowo to największy liczebnik znany Grekom, coś jakby powiedzieć: nie do policzenia, nie do ogarnięcia, nie do wyobrażenia… I ci wszyscy ludzie cisnęli się na siebie nawzajem - jak relacjonuje Łukasz - aż do takiego stopnia, że się wzajemnie deptali. Pojawia się tu takie słowo katapateo: mówi ono o bardzo dokładnym i metodycznym zadeptywaniu się wzajemnym… Nieprzyjemna sprawa… Coś jak wtedy, gdy w jednym supermarkecie była promocja na karpie przed świętami Narodzenia Pańskiego: ludzie powpychali się nawzajem do zamrażarek z tymi rybami… No bo właśnie: najważniejsze jest osiągnąć swój cel. Choćby po trupach… Nawet po trupie Boga: jak trzeba, to Go nawet ukrzyżujemy, byle tylko wycisnąć z Niego to, co my chcemy…

No i właśnie dlatego Jezus mówi o tym, żeby strzec się obłudy, kwasu faryzeuszów. Przestrzega, że nie nic ukrytego, co by nie miało wyjść na jaw… I właśnie wychodzi: w naszych wzajemnych relacjach prędzej czy później szydło wychodzi z worka. Właśnie tu jest miejsce, gdzie wszystko się sprawdza: nasze wzajemne relacje. Tu się nic nie ukryje - tak jak mówi Pismo Święte: jak możesz mówić, że miłujesz Boga, którego nie widzisz, skoro nie miłujesz bliźniego, którego widzisz… Tu jest weryfikacja wszystkiego: w relacjach. Tu się ujawnia, o co mi chodzi tak naprawdę: czy rzeczywiście chodzi mi o Jezusa - czy o nasycenie mojego egoizmu, mojej pychy? Tu się trzeba przyglądać: jakie są moje relacje z ludźmi, z bliźnimi. Zwłaszcza z tymi najbiedniejszymi, najsłabszymi, odrzuconymi i pogardzanymi przez wszystkich. Bo to właśnie z nimi najbardziej utożsamia się Bóg: z tymi, których zdeptałem w drodze do mojego partykularnego celu. On sam stał się Tym, który został podeptany, pobity, poraniony, wyszydzony i ukrzyżowany. Wzgardzony tak, że mieliśmy Go za nic - bo nie przyszedł zrealizować naszych oczekiwań… Co za Bóg! Jakże to! Nie robi tego, co ja chcę!

No i tu łatwo wpaść w pułapkę faryzeuszów: szukać sposobu na Boga, by Go przekonać, aby spełnił moje oczekiwania. Szukać sposobu: jak by tu sobie zarobić, jak by tu sobie zasłużyć… I wtedy religijność przestaje być Eucharystią, wdzięcznością Bogu i oddawaniem Jemu chwały, a staje się magią, pełnym obłudy szukaniem sposobu na podporządkowanie Boga sobie, na uzależnienie Go od siebie. Jeśli ja zasłużę - to On będzie zobowiązany mi zapłacić… Zrobić, co oczekuję… Boga nie da się podporządkować. Boga nie da się zobowiązać, nie da się Go związać. Wszelka próba zasługiwania jest od razu - jak mówi dzisiaj Jezus - hipokryzją. W czasach Jezusa hipokryta to był aktor, grający w masce. I łatwo jest wejść w taką aktorską relację z Bogiem: pokażę Mu takie swoje oblicze, jak sądzę że On chce zobaczyć - żeby zasłużyć… A w istocie rzeczy nie idzie mi o Niego samego, ale o to, by On zrobił dla mnie to, co ja chcę.

Tymczasem Jezus próbuje nas konsekwentnie przekonać, że Bogu chodzi o nas. O mnie konkretnie. On się daje ogołocić ze wszystkiego, sam wszystko odkłada - żeby właśnie to pokazać: Jego Miłość do mnie jest uboga. Uboga - to znaczy, że ja jestem Jego jedynym skarbem - i że gdy nie ma mnie, to On nie ma nic. Właśnie o tym Jezus mówi: wasze włosy są policzone, jesteście ważniejsi niż wiele wróbli… Właśnie dlatego Pasterz pójdzie za każdą zagubioną owcą - bo każda z nich jest dla Niego niezastąpionym i bezcennym skarbem… Każdy z nas dla Boga jest bezcenny. Każdy z nas dla Boga jest niezastąpiony. I dlatego każdego z nas Bóg wytrwale szuka, choćby na dnie otchłani. Jemu chodzi o mnie - nie o to, co mogę Mu dać czy dla Niego zrobić. I Bóg nie jest w tym hipokrytą, On nie gra, nie udaje. Prawda została zweryfikowana przez Krzyż. A czy moja miłość do Niego daje się weryfikować przez krzyż? Jeśli chodzi mi o Jezusa - to czy będę z Jezusem w Jego osamotnieniu Ogrodu Oliwnego? W Jego ogołoceniu, w Jego pogardzeniu? Czy będę przy Nim w Jego niesprawiedliwym oskarżeniu? W wyśmiewaniu? W odrzuceniu? W Jego Krzyżu? Jakże wielu jest chrześcijan, którzy chętnie towarzyszą Jezusowi w Jego popularności, w cudach, na ucztach i wieczerzach - ale opuszczają Go natychmiast z wielkimi pretensjami, gdy Jezus prosi, by Mu towarzyszyć w Jego opuszczeniu, samotności, Krzyżu… Na Golgocie wychodzi Prawda. Wychodzi Prawda o Bogu: Jego Chwała, Pełnia Jego Miłości do nas. I wychodzi prawda o nas: o co mi naprawdę chodzi. Gdy jest trudno, gdy się robi pod górkę i niewygodnie, gdy nie ma popularności i sukcesów, gdy zaczyna kosztować - wychodzi prawda o mnie. Wychodzi spod maski moje prawdziwe oblicze. Czy chodzi mi o Jezusa - czy o moje wygodnictwo, moją satysfakcję itd. Nie ma nic ukrytego… Krzyż odsłania wszystko.

Mało tego: krzyż odsłania i weryfikuje wszystko nie po to, by nas upokorzyć, skazać. Nie należy się bać Boga - ale tego, który topi w piekle, w otchłani rozpaczy, w otchłani udręki, poczucia winy, w ciemności i beznadziei… Bać się trzeba tego, który Adama utopił w otchłani samotności, w ukrywaniu się przed Bogiem - w poczuciu zagrożenia… Dlatego Jezus na Krzyżu objawia Prawdę o Bogu: żeby przestać się bać. I Krzyżem ściąga nam maski - żeby w nasze wykrzywione oblicza tchnąć z Krzyża Ducha. Ducha, który przywróci nam obraz Ojca. Przywróci nam podobieństwo do Ojca. Gdy zaczęliśmy się deptać nawzajem - staliśmy się poczwarami, karykaturami niepodobnymi do Ojca, który jest Miłością. A Jezus przywraca nam Ducha, uzdalnia nas swoją Miłością posuniętą do końca byśmy zaczęli się wzajemnie miłować jak On nas. By przywrócić nam zdolność bycia jak Bóg - mocą mieszkającego w nas Ducha, oddanego nam z wysokości Krzyża, w momencie Prawdy, gdy wzeszło Słońce Nieznające Zachodu. I właśnie w tym jest rzecz: by wszelką ciemność, jaka we mnie jest, wystawić na promienie tego Słońca, zanurzyć w Krzyżu, w Mocy Jego Miłości. Na tym polega chrześcijaństwo, relacja z Chrystusem: na wpuszczaniu Go we wszelką ciemność, jaka we mnie jest. We wszystko, co nie jest Miłością. Chrześcijaństwo nie jest dla doskonałych. Zbawienie nie jest dla świętych. Zbawienia potrzebują grzesznicy. Zbawiciela potrzebuje grzesznik. Chrześcijaństwo jest dla grzeszników, którzy przyszli ośmieleni Miłością Chrystusa i odsłaniają przed tą Miłością wszystkie swoje rany i pęknięcia, cały swój trąd i wszelką zgniliznę. Ośmieleni Miłością pozwalają Jezusowi dotykać najwstydliwszych miejsc - żeby Miłość dokonała cudu przemiany. To jest Chrystus Prawdziwy i to jest prawdziwe chrześcijaństwo. Chrześcijaństwo to nie jest ekskluzywny klub podbijających sobie wzajemnie bębenek faryzeuszów, pielęgnujących w sobie przekonanie o swojej doskonałości i brudzie wszystkich innych. Chrześcijaństwo to ci, którzy odkryli swoją grzeszność, swoją nicość - i odkryli Miłość Chrystusa do takich właśnie… To ci, którzy przyszli wybielić swoje szaty w Krwi Baranka - a nie ci, którzy przyszli olśnić Baranka swoją nieskazitelnością… Właśnie dlatego serce chrześcijaństwa to Msza Święta rozpoczynająca się od bicia w piersi i Sakrament Pokuty, w którym odsłaniam przez Panem wszelką szkaradność swoją - by On to przemienił swoją Miłością w odbicie i odblask Jego Piękna. Mogę chować uparcie moją szkaradność i zakładać maskę poprawności. Mogę udawać przed Panem. Ale prawda się objawi. W godzinie Krzyża objawi się Prawda. Obym wtedy umiał mimo wszystko spojrzeć w oczy Pana! Tylko czy wytrzymam Jego spojrzenie - ja, który się ukrywałem przed Jego oczami wytrwale, czy zniosę Jego spojrzenie, gdy opadną wszelkie zasłony?

O to chodzi. Uwierzyć, że jestem skarbem Boga. Ja, grzesznik. I pozwalać Bogu patrzeć we wszystkie moje słabe miejsca. Nie chować się za zasłonami rzekomych zasług, które wszystkie opadną - ale pozwalać cierpliwie Bogu dotykać wszystkiego, co chore we mnie. Co wyłazi w relacjach z ludźmi podobnymi mi. Nie zamykać się w oburzeniu i poczuciu krzywdy, albo w poniżeniu i poczuciu beznadziei. Przychodzić do Niego. Ze wszystkim. W prawdzie. A wtedy Jego Prawda będzie mnie przemieniać.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy

Radość Ewangelii (19.10.2018)

Łk 12,1-7: Kiedy ogromne tłumy zebrały się koło Jezusa, tak że jedni cisnęli się na drugich, zaczął mówić najpierw do swoich uczniów: „Strzeżcie się kwasu, to znaczy obłudy faryzeuszów. Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani nic tajemnego, co by się nie stało wiadome. Dlatego wszystko, co powiedzieliście w mroku, w świetle będzie słyszane, a co w izbie szeptaliście do ucha, głoszone będzie na dachach. A mówię wam, przyjaciołom moim: Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, a potem nic już więcej uczynić nie mogą. Pokażę wam, kogo się macie obawiać: bójcie się Tego, który po zabiciu ma moc wtrącić do piekła. Tak, mówię wam: Tego się bójcie! Czyż nie sprzedają pięciu wróbli za dwa asy? A przecież żaden z nich nie jest zapomniany w oczach Bożych. U was zaś nawet włosy na głowie wszystkie są policzone. Nie bójcie się: jesteście ważniejsi niż wiele wróbli.”

Pretekstem do dzisiejszej wypowiedzi Jezusa jest sytuacja z tłumami. Dokładnie rzecz biorąc Łukasz mówi o tym, że ludzi było miriady (coś jak w Apokalipsie: miriady miriad i tysiące tysięcy). To greckie słowo to największy liczebnik znany Grekom, coś jakby powiedzieć: nie do policzenia, nie do ogarnięcia, nie do wyobrażenia… I ci wszyscy ludzie cisnęli się na siebie nawzajem - jak relacjonuje Łukasz - aż do takiego stopnia, że się wzajemnie deptali. Pojawia się tu takie słowo katapateo: mówi ono o bardzo dokładnym i metodycznym zadeptywaniu się wzajemnym… Nieprzyjemna sprawa… Coś jak wtedy, gdy w jednym supermarkecie była promocja na karpie przed świętami Narodzenia Pańskiego: ludzie powpychali się nawzajem do zamrażarek z tymi rybami… No bo właśnie: najważniejsze jest osiągnąć swój cel. Choćby po trupach… Nawet po trupie Boga: jak trzeba, to Go nawet ukrzyżujemy, byle tylko wycisnąć z Niego to, co my chcemy…

No i właśnie dlatego Jezus mówi o tym, żeby strzec się obłudy, kwasu faryzeuszów. Przestrzega, że nie nic ukrytego, co by nie miało wyjść na jaw… I właśnie wychodzi: w naszych wzajemnych relacjach prędzej czy później szydło wychodzi z worka. Właśnie tu jest miejsce, gdzie wszystko się sprawdza: nasze wzajemne relacje. Tu się nic nie ukryje - tak jak mówi Pismo Święte: jak możesz mówić, że miłujesz Boga, którego nie widzisz, skoro nie miłujesz bliźniego, którego widzisz… Tu jest weryfikacja wszystkiego: w relacjach. Tu się ujawnia, o co mi chodzi tak naprawdę: czy rzeczywiście chodzi mi o Jezusa - czy o nasycenie mojego egoizmu, mojej pychy? Tu się trzeba przyglądać: jakie są moje relacje z ludźmi, z bliźnimi. Zwłaszcza z tymi najbiedniejszymi, najsłabszymi, odrzuconymi i pogardzanymi przez wszystkich. Bo to właśnie z nimi najbardziej utożsamia się Bóg: z tymi, których zdeptałem w drodze do mojego partykularnego celu. On sam stał się Tym, który został podeptany, pobity, poraniony, wyszydzony i ukrzyżowany. Wzgardzony tak, że mieliśmy Go za nic - bo nie przyszedł zrealizować naszych oczekiwań… Co za Bóg! Jakże to! Nie robi tego, co ja chcę!

No i tu łatwo wpaść w pułapkę faryzeuszów: szukać sposobu na Boga, by Go przekonać, aby spełnił moje oczekiwania. Szukać sposobu: jak by tu sobie zarobić, jak by tu sobie zasłużyć… I wtedy religijność przestaje być Eucharystią, wdzięcznością Bogu i oddawaniem Jemu chwały, a staje się magią, pełnym obłudy szukaniem sposobu na podporządkowanie Boga sobie, na uzależnienie Go od siebie. Jeśli ja zasłużę - to On będzie zobowiązany mi zapłacić… Zrobić, co oczekuję… Boga nie da się podporządkować. Boga nie da się zobowiązać, nie da się Go związać. Wszelka próba zasługiwania jest od razu - jak mówi dzisiaj Jezus - hipokryzją. W czasach Jezusa hipokryta to był aktor, grający w masce. I łatwo jest wejść w taką aktorską relację z Bogiem: pokażę Mu takie swoje oblicze, jak sądzę że On chce zobaczyć - żeby zasłużyć… A w istocie rzeczy nie idzie mi o Niego samego, ale o to, by On zrobił dla mnie to, co ja chcę.

Tymczasem Jezus próbuje nas konsekwentnie przekonać, że Bogu chodzi o nas. O mnie konkretnie. On się daje ogołocić ze wszystkiego, sam wszystko odkłada - żeby właśnie to pokazać: Jego Miłość do mnie jest uboga. Uboga - to znaczy, że ja jestem Jego jedynym skarbem - i że gdy nie ma mnie, to On nie ma nic. Właśnie o tym Jezus mówi: wasze włosy są policzone, jesteście ważniejsi niż wiele wróbli… Właśnie dlatego Pasterz pójdzie za każdą zagubioną owcą - bo każda z nich jest dla Niego niezastąpionym i bezcennym skarbem… Każdy z nas dla Boga jest bezcenny. Każdy z nas dla Boga jest niezastąpiony. I dlatego każdego z nas Bóg wytrwale szuka, choćby na dnie otchłani. Jemu chodzi o mnie - nie o to, co mogę Mu dać czy dla Niego zrobić. I Bóg nie jest w tym hipokrytą, On nie gra, nie udaje. Prawda została zweryfikowana przez Krzyż. A czy moja miłość do Niego daje się weryfikować przez krzyż? Jeśli chodzi mi o Jezusa - to czy będę z Jezusem w Jego osamotnieniu Ogrodu Oliwnego? W Jego ogołoceniu, w Jego pogardzeniu? Czy będę przy Nim w Jego niesprawiedliwym oskarżeniu? W wyśmiewaniu? W odrzuceniu? W Jego Krzyżu? Jakże wielu jest chrześcijan, którzy chętnie towarzyszą Jezusowi w Jego popularności, w cudach, na ucztach i wieczerzach - ale opuszczają Go natychmiast z wielkimi pretensjami, gdy Jezus prosi, by Mu towarzyszyć w Jego opuszczeniu, samotności, Krzyżu… Na Golgocie wychodzi Prawda. Wychodzi Prawda o Bogu: Jego Chwała, Pełnia Jego Miłości do nas. I wychodzi prawda o nas: o co mi naprawdę chodzi. Gdy jest trudno, gdy się robi pod górkę i niewygodnie, gdy nie ma popularności i sukcesów, gdy zaczyna kosztować - wychodzi prawda o mnie. Wychodzi spod maski moje prawdziwe oblicze. Czy chodzi mi o Jezusa - czy o moje wygodnictwo, moją satysfakcję itd. Nie ma nic ukrytego… Krzyż odsłania wszystko.

Mało tego: krzyż odsłania i weryfikuje wszystko nie po to, by nas upokorzyć, skazać. Nie należy się bać Boga - ale tego, który topi w piekle, w otchłani rozpaczy, w otchłani udręki, poczucia winy, w ciemności i beznadziei… Bać się trzeba tego, który Adama utopił w otchłani samotności, w ukrywaniu się przed Bogiem - w poczuciu zagrożenia… Dlatego Jezus na Krzyżu objawia Prawdę o Bogu: żeby przestać się bać. I Krzyżem ściąga nam maski - żeby w nasze wykrzywione oblicza tchnąć z Krzyża Ducha. Ducha, który przywróci nam obraz Ojca. Przywróci nam podobieństwo do Ojca. Gdy zaczęliśmy się deptać nawzajem - staliśmy się poczwarami, karykaturami niepodobnymi do Ojca, który jest Miłością. A Jezus przywraca nam Ducha, uzdalnia nas swoją Miłością posuniętą do końca byśmy zaczęli się wzajemnie miłować jak On nas. By przywrócić nam zdolność bycia jak Bóg - mocą mieszkającego w nas Ducha, oddanego nam z wysokości Krzyża, w momencie Prawdy, gdy wzeszło Słońce Nieznające Zachodu. I właśnie w tym jest rzecz: by wszelką ciemność, jaka we mnie jest, wystawić na promienie tego Słońca, zanurzyć w Krzyżu, w Mocy Jego Miłości. Na tym polega chrześcijaństwo, relacja z Chrystusem: na wpuszczaniu Go we wszelką ciemność, jaka we mnie jest. We wszystko, co nie jest Miłością. Chrześcijaństwo nie jest dla doskonałych. Zbawienie nie jest dla świętych. Zbawienia potrzebują grzesznicy. Zbawiciela potrzebuje grzesznik. Chrześcijaństwo jest dla grzeszników, którzy przyszli ośmieleni Miłością Chrystusa i odsłaniają przed tą Miłością wszystkie swoje rany i pęknięcia, cały swój trąd i wszelką zgniliznę. Ośmieleni Miłością pozwalają Jezusowi dotykać najwstydliwszych miejsc - żeby Miłość dokonała cudu przemiany. To jest Chrystus Prawdziwy i to jest prawdziwe chrześcijaństwo. Chrześcijaństwo to nie jest ekskluzywny klub podbijających sobie wzajemnie bębenek faryzeuszów, pielęgnujących w sobie przekonanie o swojej doskonałości i brudzie wszystkich innych. Chrześcijaństwo to ci, którzy odkryli swoją grzeszność, swoją nicość - i odkryli Miłość Chrystusa do takich właśnie… To ci, którzy przyszli wybielić swoje szaty w Krwi Baranka - a nie ci, którzy przyszli olśnić Baranka swoją nieskazitelnością… Właśnie dlatego serce chrześcijaństwa to Msza Święta rozpoczynająca się od bicia w piersi i Sakrament Pokuty, w którym odsłaniam przez Panem wszelką szkaradność swoją - by On to przemienił swoją Miłością w odbicie i odblask Jego Piękna. Mogę chować uparcie moją szkaradność i zakładać maskę poprawności. Mogę udawać przed Panem. Ale prawda się objawi. W godzinie Krzyża objawi się Prawda. Obym wtedy umiał mimo wszystko spojrzeć w oczy Pana! Tylko czy wytrzymam Jego spojrzenie - ja, który się ukrywałem przed Jego oczami wytrwale, czy zniosę Jego spojrzenie, gdy opadną wszelkie zasłony?

O to chodzi. Uwierzyć, że jestem skarbem Boga. Ja, grzesznik. I pozwalać Bogu patrzeć we wszystkie moje słabe miejsca. Nie chować się za zasłonami rzekomych zasług, które wszystkie opadną - ale pozwalać cierpliwie Bogu dotykać wszystkiego, co chore we mnie. Co wyłazi w relacjach z ludźmi podobnymi mi. Nie zamykać się w oburzeniu i poczuciu krzywdy, albo w poniżeniu i poczuciu beznadziei. Przychodzić do Niego. Ze wszystkim. W prawdzie. A wtedy Jego Prawda będzie mnie przemieniać.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..