– Widząc obozowy tatuaż na mojej ręce i moje nazwisko na liście dr. Mengele, młodzież rozumie, że to, co jej opowiadam, nie jest bajką – mówi Lidia Maksymowicz, która do Auschwitz-Birkenau trafiła, mając trzy lata.
Z młodzieżą z Niemiec, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Włoch czy Stanów Zjednoczonych spotyka się od czterech lat – zazwyczaj w Krakowie, w Żydowskim Muzeum „Galicja”, a czasem także w Oświęcimiu, w muzeum znajdującym się na terenie byłego obozu zagłady. Kalendarz na luty i marzec miała wypełniony po brzegi.
Czas nie dał zapomnieć o traumie, dlatego opowiadanie o swoich przeżyciach dla pani Lidii nie jest łatwym zadaniem. – Uważam jednak, że będąc żywym świadkiem historii, muszę to robić, bo jest to moim obowiązkiem – podkreśla. Dodaje, że młodym przekazuje przede wszystkim to, co sama przeszła, a na temat politycznego sporu nie chce i nie ma siły się wypowiadać. Fakty mówią zresztą same za siebie.
U nich o tym się nie mówi
– Ogromne wrażenie na odwiedzających oświęcimskie muzeum robią włosy, kobiece warkocze. Mówię więc dziewczętom, że należały one do takich kobiet, jakimi one są dzisiaj, i że te kobiety zostały tutaj zamordowane – mówi pani Lidia. Wspomina zaskoczenie, jakie jej słowa często budzą wśród młodych ludzi. – Oni przyjeżdżają z domów, w których mają wszystko, i tu zderzają się z brutalną rzeczywistością, która była naszym, więźniów, udziałem. Początkowo młodzi uśmiechnięci ludzie wkrótce nie są w stanie powstrzymać łez.
– Pewne rzeczy są dla nich wręcz nie do pojęcia. W niemieckich domach czas II wojny światowej traktowany jest jak czarna karta historii, o której się nie mówi. Uczniowie przyjeżdżają tu jednak w ramach projektów edukacyjnych realizowanych przez szkoły i przeżywają szok. Trudno zgadywać, co mówią po powrocie do domu – zastanawia się pani Lidia.
– Jako trzecie, czy nawet czwarte pokolenie po wojnie nie mają świadomości, kim byli ich pradziadkowie i dziadkowie. Otwierają się im oczy na smutną prawdę i widać, że niektórzy aż kurczą się w sobie. Pytają też, czy nie chcę zemsty. Tłumaczę więc, że nie o to chodzi, i proszę ich, by nigdy nie pozwolili, żeby historia się powtórzyła, bo to od nich zależy przyszłość świata. Wielu młodych chce mi potem uścisnąć rękę – dodaje. Mówi również młodzieży, że do Auschwitz trafiali nie tylko Żydzi, ale także ludzie innych narodowości, czego jest przykładem, i że pierwszymi więźniami niemieckiego obozu byli Polacy.
Co ciekawe, płaczą także dorośli, z którymi również spotyka się Lidia Maksymowicz. – Z Wielkiej Brytanii co jakiś czas przyjeżdżają osoby pełniące funkcję naszych kuratorów oświaty. Chcą się dowiedzieć, co mówię uczniom i jak oni to przeżywają. Efekt jest taki, że kobiety, które mają małe dzieci, nie są w stanie powstrzymać emocji, a bywa, że o przerwę proszą też tłumacze – opowiada pani Lidia.
O możliwość poznania żywego świadka historii proszą także oficjele ze Stanów Zjednoczonych, a nawet imamowie z Arabii Saudyjskiej. – Łatwiej jest mówić do tych, którzy przed spotkaniem ze mną odwiedzili były obóz Auschwitz-Birkenau i wiedzą, w jak nieludzkich warunkach żyli więźniowie. Wszystkich jednak uczulam na ważną rzecz: to, co widzą tam dziś, nigdy nie odda w pełni atmosfery potwornego strachu i głodu – podkreśla L. Maksymowicz.
Wypompowano mi krew
W barakach nie było wody ani toalety. Był za to brud i oblepiające wszystko insekty, a niemyte od miesięcy dzieci całymi dniami siedziały na zawszonych pryczach, kiwając się i czekając na to, co może się wydarzyć. – Nie mieliśmy przecież żadnej zabawki, tylko obozowa chodziła z kijem, zaprowadzając porządek. Nie było też między nami żadnych relacji – przyjaźni, solidarności. Dziecko silniejsze potrafiło natomiast wyrwać słabszemu kromkę chleba. Byliśmy jak małe zwierzątka, które kierują się instynktem przetrwania – wspomina pani Lidia. – Nasz los minimalnie się poprawił, gdy do obozu przywieziono dziewczyny z powstania warszawskiego. To one się nami zajmowały, uczyły patriotycznych piosenek. Do dziś pamiętam słowa „Marszu Mokotowa” – dodaje. B
adania historyków, którzy panią Lidię nazwali „dziewczynką z Auschwitz z numerem 70072”, dowiodły, że była ona dzieckiem, które najdłużej przebywało w obozie – aż 15 miesięcy. Być może stało się tak dlatego, że od maleńkości była „dorodnym dzieckiem wojny”. Na świat przyszła w Nowym Samborze pod Lwowem w 1940 r. jako Ludmiła Boczarowa. Jej mama, Anna, była Białorusinką o polskich korzeniach, a tata, Aleksander, Rosjaninem. – Gdy nastała wojna, mieszkałam z mamą w ziemiance, w lesie, gdzie ukrywali się partyzanci. Kiedy otoczyły nas wojska hitlerowskie, jedyną szansą była ucieczka przez rzekę. Kobiety z dziećmi i osoby starsze nie miały szans – opowiada.
Do Auschwitz trafiła więc z mamą i dziadkami, którzy od razu, na rampie, zostali zakwalifikowani „do gazu”. Mamę, silną kobietę, przydzielono do ciężkiej pracy przy przekopywaniu wałów Wisły, a ją – do eksperymentów. Gdy tatuowano jej na ręce obozowy numer, nawet nie pisnęła, bo wiedziała, że w tym strasznym miejscu płakać nie wolno. Bo zabiją.
– Widząc obozowy tatuaż na mojej ręce i moje nazwisko na liście dr. Mengele, młodzież rozumie, że to, co jej opowiadam, nie jest bajką – mówi Lidia Maksymowicz, która do Auschwitz-Birkenau trafiła, mając trzy lata.
Z młodzieżą z Niemiec, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Włoch czy Stanów Zjednoczonych spotyka się od czterech lat – zazwyczaj w Krakowie, w Żydowskim Muzeum „Galicja”, a czasem także w Oświęcimiu, w muzeum znajdującym się na terenie byłego obozu zagłady. Kalendarz na luty i marzec miała wypełniony po brzegi.
Czas nie dał zapomnieć o traumie, dlatego opowiadanie o swoich przeżyciach dla pani Lidii nie jest łatwym zadaniem. – Uważam jednak, że będąc żywym świadkiem historii, muszę to robić, bo jest to moim obowiązkiem – podkreśla. Dodaje, że młodym przekazuje przede wszystkim to, co sama przeszła, a na temat politycznego sporu nie chce i nie ma siły się wypowiadać. Fakty mówią zresztą same za siebie.
U nich o tym się nie mówi
– Ogromne wrażenie na odwiedzających oświęcimskie muzeum robią włosy, kobiece warkocze. Mówię więc dziewczętom, że należały one do takich kobiet, jakimi one są dzisiaj, i że te kobiety zostały tutaj zamordowane – mówi pani Lidia. Wspomina zaskoczenie, jakie jej słowa często budzą wśród młodych ludzi. – Oni przyjeżdżają z domów, w których mają wszystko, i tu zderzają się z brutalną rzeczywistością, która była naszym, więźniów, udziałem. Początkowo młodzi uśmiechnięci ludzie wkrótce nie są w stanie powstrzymać łez.
– Pewne rzeczy są dla nich wręcz nie do pojęcia. W niemieckich domach czas II wojny światowej traktowany jest jak czarna karta historii, o której się nie mówi. Uczniowie przyjeżdżają tu jednak w ramach projektów edukacyjnych realizowanych przez szkoły i przeżywają szok. Trudno zgadywać, co mówią po powrocie do domu – zastanawia się pani Lidia.
– Jako trzecie, czy nawet czwarte pokolenie po wojnie nie mają świadomości, kim byli ich pradziadkowie i dziadkowie. Otwierają się im oczy na smutną prawdę i widać, że niektórzy aż kurczą się w sobie. Pytają też, czy nie chcę zemsty. Tłumaczę więc, że nie o to chodzi, i proszę ich, by nigdy nie pozwolili, żeby historia się powtórzyła, bo to od nich zależy przyszłość świata. Wielu młodych chce mi potem uścisnąć rękę – dodaje. Mówi również młodzieży, że do Auschwitz trafiali nie tylko Żydzi, ale także ludzie innych narodowości, czego jest przykładem, i że pierwszymi więźniami niemieckiego obozu byli Polacy.
Co ciekawe, płaczą także dorośli, z którymi również spotyka się Lidia Maksymowicz. – Z Wielkiej Brytanii co jakiś czas przyjeżdżają osoby pełniące funkcję naszych kuratorów oświaty. Chcą się dowiedzieć, co mówię uczniom i jak oni to przeżywają. Efekt jest taki, że kobiety, które mają małe dzieci, nie są w stanie powstrzymać emocji, a bywa, że o przerwę proszą też tłumacze – opowiada pani Lidia.
O możliwość poznania żywego świadka historii proszą także oficjele ze Stanów Zjednoczonych, a nawet imamowie z Arabii Saudyjskiej. – Łatwiej jest mówić do tych, którzy przed spotkaniem ze mną odwiedzili były obóz Auschwitz-Birkenau i wiedzą, w jak nieludzkich warunkach żyli więźniowie. Wszystkich jednak uczulam na ważną rzecz: to, co widzą tam dziś, nigdy nie odda w pełni atmosfery potwornego strachu i głodu – podkreśla L. Maksymowicz.
Wypompowano mi krew
W barakach nie było wody ani toalety. Był za to brud i oblepiające wszystko insekty, a niemyte od miesięcy dzieci całymi dniami siedziały na zawszonych pryczach, kiwając się i czekając na to, co może się wydarzyć. – Nie mieliśmy przecież żadnej zabawki, tylko obozowa chodziła z kijem, zaprowadzając porządek. Nie było też między nami żadnych relacji – przyjaźni, solidarności. Dziecko silniejsze potrafiło natomiast wyrwać słabszemu kromkę chleba. Byliśmy jak małe zwierzątka, które kierują się instynktem przetrwania – wspomina pani Lidia. – Nasz los minimalnie się poprawił, gdy do obozu przywieziono dziewczyny z powstania warszawskiego. To one się nami zajmowały, uczyły patriotycznych piosenek. Do dziś pamiętam słowa „Marszu Mokotowa” – dodaje. B
adania historyków, którzy panią Lidię nazwali „dziewczynką z Auschwitz z numerem 70072”, dowiodły, że była ona dzieckiem, które najdłużej przebywało w obozie – aż 15 miesięcy. Być może stało się tak dlatego, że od maleńkości była „dorodnym dzieckiem wojny”. Na świat przyszła w Nowym Samborze pod Lwowem w 1940 r. jako Ludmiła Boczarowa. Jej mama, Anna, była Białorusinką o polskich korzeniach, a tata, Aleksander, Rosjaninem. – Gdy nastała wojna, mieszkałam z mamą w ziemiance, w lesie, gdzie ukrywali się partyzanci. Kiedy otoczyły nas wojska hitlerowskie, jedyną szansą była ucieczka przez rzekę. Kobiety z dziećmi i osoby starsze nie miały szans – opowiada.
Do Auschwitz trafiła więc z mamą i dziadkami, którzy od razu, na rampie, zostali zakwalifikowani „do gazu”. Mamę, silną kobietę, przydzielono do ciężkiej pracy przy przekopywaniu wałów Wisły, a ją – do eksperymentów. Gdy tatuowano jej na ręce obozowy numer, nawet nie pisnęła, bo wiedziała, że w tym strasznym miejscu płakać nie wolno. Bo zabiją.